Stare Miasto: część VII. Giganci pośród popiołów
Wrocław nie tylko daje się trawić systemowym problemom estetycznym - liczebności powojennych plomb czy zawaleniu przez ruch (i bezruch) samochodowy. Jego starówka ma wręcz cały swój spory wycinek, który na pierwszy rzut oka w ogóle nie pozwala się starówką nazwać. Nie pozwala, bo zbyt mocno zdominowany jest przez zabudowę i urbanistykę ewidentnie niedosięgającą czasów średniowiecznych, nowożytnych, XIX-wiecznych, a nawet wczesnych XX-wiecznych - a więc przez zabudowę i urbanistykę powojenną, w dużej mierze koszmarkowatą; jeśli nie koszmarkowatą bezwzględnie, to przynajmniej w kontekście bliskiego sąsiedztwa rynku. Wycinek ten wyznaczyłem przez ograniczenie ulicami Szewską, Widok, Menniczą, Wierzbową, Teatralną, Piotra Skargi, Nową, Podwale, Słowackiego, Janickiego, Kraińskiego, Ducha Świętego, Piaskową i ulicą Plac Nankiera. W ogromnym uproszczeniu - bliskim przekłamania - są to "tereny na wschód od rynku". Co ciekawe, ten spory obszar tylko na niewielkim odcinku swych granic - wyznaczanym przez fragment Podwala - styka się z innym osiedlem, Przedmieściem Oławskim. Nie mówimy więc o rubieżach Starego Miasta, lecz w dużej mierze jego centralnych terenach, ocierających się o rynek.
To najbrzydsza twarz wrocławskiej starówki, której budulcem podstawowym nie są zabytkowe, zdobne kamienice, lecz szare, w większości szpetne bloki z pierwszych kilkunastu lat Polski Ludowej; przez którą przebijają się ruchliwe, wielopasmowe ulice i na której nowoczesne biurowce zdają się ratunkiem dobrego smaku, a nie profanacją historycznego klimatu, jaką byłyby na samym rynku czy Ostrowie Tumskim. To paradoks, bo mówimy o terenach, na których miasto rozwijało się jako miasto jeszcze wcześniej, niż na terenie i w najbliższej okolicy dzisiejszego rynku. Z dziewięciu fragmentów Starego Miasta, jakie wyodrębniłem, ten przyciąga mnie najsłabiej jako przestrzeń miejska i bywam na nim zazwyczaj tylko po to, by przeciąć go i znaleźć się gdzie indziej. Wcale jednak nie da się go nazwać fragmentem najmniej wartościowym czy najmniej interesującym - pośród tych powojennych popiołów wznoszą się, niewzruszone biegiem dziejów, trzy wspaniałe budowle, które bezsprzecznie zaliczają się do wrocławskiej klasyki i stanowią architektoniczny top tego miasta. A obok nich spacer urozmaica kilka innych, mniej lub bardziej godnych uwagi punktów.
Swoistym centrum duchowym tego obszaru jest w mojej głowie Plac Nowy Targ, który w trakcie tworzenia artykułu przechodził kolejną już próbę zmiany na lepsze. To jeden z największych wrocławskich paradoksów - historyczny plac targowy, sięgający początków XIII wieku, wyglądający jednak jak mokry sen peerelowskiego (a może jeszcze bardziej popeerelowskiego?) urbanisty: betonowy, z trzech stron zabudowany przez pierzeje dość szpetnych bloczków (po renowacji znośnych), nieprzesadnie zazieleniony. Kiedyś było jeszcze gorzej, bo dochodził do tego fakt, że plac był ogromnym parkingiem - ten szczęśliwie w 2013 roku znalazł się pod ziemią. Wkrótce, po jeszcze jednej rewitalizacji, ma być też mniej betonowo, a bardziej zielono. Nikt jednak nie wykarczuje już raczej mieszkalnych bloków naokoło, a przedwojenne zdjęcia placu z dorodnymi kamienicami i wspaniałą Fontanną Neptuna już zawsze będą wywoływały ukłucie żalu.
Bardziej niż zieleń plac ratuje jego południowa pierzeja z niezłym biurowcem i przede wszystkim różowym, neobarokowym gmachem Urzędu Miejskiego, budowanym w uroczym przedziale lat 1914-1918, obdarzonym dorodnym tympanonem i drobiazgowymi zdobieniami obramowań okien.
Poniekąd symboliczny dla tej części wrocławskiej starówki jest nieodległy od placu budynek, zwany Domem Panien Trzebnickich, znajdujący się przy "placu" (de facto ulicy) Nankiera. Szczyci się on tytułem "najstarszego zachowanego budynku mieszkalnego we Wrocławiu", do czego upoważnia go wzmianka pochodząca z 1208 roku. Nie wygląda jednak wcale ani na najstarszy, ani na zachowany - wojnę przetrwał tylko fragment budynku, który w latach 60. uzupełniono przeszkloną nadbudową, w środku urządziwszy galerię sztuki. Ten kontrast stanowi wymowne świadectwo długiej i trudnej historii miasta.
Stąd już parę kroków do jednego z trzech kluczowych budynków tych rejonów i tego zdecydowanie najmocniej użytkowanego - potężnej Hali Targowej, chyba najbardziej imponującego takiego obiektu w całej Polsce. Hala powstała w latach 1906-1908 w celu przeniesienia pod dach ruchu handlowego z Placu Nowy Targ. Olbrzymie cielsko tego gmachu sugeruje bardziej dworzec, w pewnym stopniu nawet katedrę, niż centrum zakupowe, a masywna i wysoka jednocześnie wieża zegarowa jeszcze potęguje wrażenie rozmachu. Ceglaną powłokę zewnętrzną odbiera się jak zabytek, ale wnętrze rodzi zupełnie inne odczucia - jest niemal futurystyczne, brutalnie odarte z ornamentów, koncentrujące całą uwagę na hipnotycznej, mistrzowskiej konstrukcji żelbetowej. Również w sensie funkcjonalnym to nie zabytek - Hala Targowa to przede wszystkim hala targowa, choć jeśli chodzi o asortyment, to nie jest tak interesująca jak tego typu przybytki w krajach zachodu i południa. Tak czy inaczej to obiekt dla Wrocławia kultowy. Co ciekawe, druga, niemal identyczna - tylko bez wieży - hala projektu tych samych architektów stała przy ulicy Kolejowej. Została wyburzona w 1973 roku z powodu zniszczeń wojennych.
Niejako na tyłach Hali można odnaleźć niekoniecznie spektakularny wizualnie, ale jakże fundamentalny kawałek historii Wrocławia: jedyny w miarę sensownie zachowany fragment murów miejskich, tragicznie dla przyszłej estetyki miasta wyburzonych w czasach napoleońskich. Bardziej niż o mury chodzi tu nawet o Basztę Niedźwiadka, jedyną średniowieczną basztę obronną z dawnego zespołu fortyfikacji, która w jakimś stopniu przetrwała i dała się po wojnie odbudować. To dorodna, prostopadłościenna wieża o XIII-wiecznym rodowodzie - sama w sobie bardzo klimatyczna, ale położona w fatalnym miejscu, praktycznie w podwórku z blokami naokoło, ukryta.
Na lepsze czasy czeka też neobarokowy budynek nieopodal, dawna siedziba Poczty Paczkowej, obecnie wystawiony na sprzedaż przez ostatniego właściciela, Orange. Po remoncie mógłby być rewelacyjny, ale też remont ten wyraźnie pochłonąłby poważne środki finansowe.
Do tego budynku przylega klasztor dominikanów, ten zaś łączy się z kolejnym z trzech tuzów tej części starówki - kościołem św. Wojciecha. Wprawdzie nie kandyduje on moim zdaniem na najpiękniejszą świątynię we Wrocławiu, ale jest jedną z największych i najstarszą w całym mieście poza jego ścisłą kolebką, czyli Ostrowem Tumskim. Stanowi kontynuację romańskiego kościoła z początków XII wieku - i tym samym swoisty symbol rozszerzania się miasta poza wyspę katedralną. Obecną, gotycką budowlę zaczęto wznosić w połowie XIII wieku, po zniszczeniu pierwotnej w 1241 roku w trakcie najazdu mongolskiego. Główny korpus pochodzi z tego stulecia, przy czym bryła obrastała w rozbudowy jeszcze w wieku XV. Już od 1226 roku aż po dzień dzisiejszy kościołem włada zakon dominikanów - jedynie z przerwą na pruską sekularyzację.
Kościół jest "autentycznie" gotycki, bo pozbawiony wypieszczenia i doskonałości, trochę mroczny, potężny bez przesadnej zgrabności. Stare cegły, nie za wiele ornamentów (głównie maswerki, za to ekscytujące), masywne przypory i nawet niezwykła asymetria fasady czynią go na swój sposób pierwotnym. Daje bardzo podłużne wrażenie - mimo sporych rozmiarów, w tym sporej wysokości, potęgowanej jeszcze przez oktagonalną wieżę ze spiczastym hełmem z nowszych czasów, która odróżnia go od innych gotyckich świątyń miasta, jest to wciąż konstrukcja jednonawowa.
Do św. Wojciecha przytula się dawny kościół klasztorny dominikanek - wraz z dawnym klasztorem - z początku XIV wieku, zniszczony i odbudowany w nowoczesnym, choć nawiązującym do gotyku stylu, pozbawiony funkcji sakralnej.
Ten piękny zabytek, jakim jest kościół św. Wojciecha, stoi w chyba najmniej zabytkowej i staromiejskiej przestrzeni wrocławskiego Starego Miasta - przy Placu Dominikańskim, który stapia się z jednym z najbardziej krwiożerczych, ruchliwych skrzyżowań w mieście (a byłby jeszcze bardziej, gdyby nie tunele pod nim), otoczonym głównie przez biurowce. To skrzyżowanie jest powszechnie uważane za Plac Dominikański, choć ściśle rzecz biorąc to nieprawda. Jest tu też Galeria Dominikańska, która domaga się krótkiej wzmianki jako najstarsza galeria handlowa - nie centrum handlowe, ale właśnie galeria - jaka pojawiła się we Wrocławiu i zapoczątkowała tę niezbyt chwalebną modę na zakupowe molochy w centralnych częściach miasta. Kiedyś wydawała się potężna, dziś w porównaniu ze swoimi następczyniami jest w zasadzie kameralna. Biurowce na placu są generalnie ładniejsze od samej galerii, niektóre naprawdę ładne, ale wciąż jest pewną hańbą i tragedią Wrocławia, że niecałe pół kilometra od rynku znajduje się coś takiego, jak "plac Dominikański" w swojej obecnej formie.
Warto zwrócić uwagę na obejście Galerii. Odnaleźć tam możemy pierwszy element staromiejskiej fosy i tym samym Promenady Staromiejskiej, a także jeszcze jeden fragment pozostałości murów miejskich - to, co zostało z Bastei Bernardyńskiej i jej przyległości. Przy Galerii stoi też wyrazista, choć też średnio treściwa rzeźba "Wrocławianka".
Wzmianka o Pałacu Hatzfeldów będzie niedługo wymagała znacznej korekty, bo ten zabytkowy obiekt doczekał się kupna przez inwestora hotelarskiego i przeznaczenia na jeden z kilku pięciogwiazdkowych hoteli Wrocławia. Ja prezentuję go jeszcze jako to, czym był przez całe moje życie - ruiną zaadaptowaną pod galerię, w której jedynym godnie zachowanym elementem był portyk balkonowy (od pewnego momentu w dodatku zasłonięty). Oby odbudowa pod hotel była godna dawnej wspaniałości tej klasycystycznej budowli z XVIII wieku.
Na ten moment lepiej prezentuje się otoczenie pałacu przy ulicy Wita Stwosza: zwłaszcza budynek banku z 1899 roku z charyzmatycznym, półokrągłym narożem oraz zielonkawa kamienica z numerem 16 z fantastycznym kamiennym portalem w renesansowym stylu od strony ulicy Biskupiej.
Nieco lepszy los niż Pałac Hatzfeldów spotkał Pałac Oppersdorfów po drugiej stronie placu Dominikańskiego, odbudowany z kompletnego zaniedbania i dewastacji przy okazji budowania wielkiego, czarnego biurowca, w który został wciśnięty. Rekonstrukcja ma swoje kontrowersyjne punkty, ale w porównaniu z tym, jak pałac wyglądał wcześniej, jest wielkim krokiem wprzód.
Obok pałacu wznosi się moje największe osobiste odkrycie na ścieżce zwiedzania tej części Starego Miasta - niemal przegapiany jak dotąd przeze mnie kościół św. Krzysztofa, który okazał się topową atrakcją Wrocławia. Pobielana, niepozorna fasada z wieżyczką przysłania gotycką perełkę z początku XV wieku, wzniesioną na miejscu dawnej kaplicy cechu kuśnierzy z wieku XIII. Już w początkach reformacji, w 1523 roku, kościół zajęli luteranie i pozostają w nim do dziś. Z zewnątrz bardziej niż skromna, choć bardzo ładna gotycka powłoka przyciągają uwagę detale - płyty nagrobne, płaskorzeźby i fantastyczne czaszki. Wnętrze jest skrajnie zadbane, z bogatym sklepieniem, urozmaicone flagami, witrażami, organami i pięknym, manierystycznym ołtarzem głównym - śliczne, kameralne, klimatyczne.
Na odcinku ulicy Kazimierza Wielkiego, który dotyczy omawianego przeze mnie obszaru Starego Miasta, warto przyjrzeć się dwóm ładnym kamienicom, które odcinają się od sąsiednich bloczków: łososiowej z barokowym szczytem i żółtej ze zgrabnym wykuszem. Można też zerknąć na socrealistyczne sgraffita na rogu z ulicą Widok i "typograficzny mural ceramiczny" z lat 70.
Przechodząc przez tę drapieżną ulicę w stronę rynku, natkniemy się na dwa godne uwagi budynki z nowszych czasów. Jednym jest całościowo niezbyt ładny, pod pewnymi względami nawet szpetny, ale częściowo interesujący budynek Szewska Centrum z ostatnich lat XX wieku, wyróżniający się przez ekspresyjną, wysoką wieżę (samą w sobie niezłą). Drugi to oldskulowy wizualnie dom handlowy Kameleon z lat 20. XX wieku (wtedy dom handlowy Rudolfa Petersdorffa) z dość ekscytującym, "zawiniętym" narożem od strony ulicy Oławskiej.
Pozostając przy narożach, nie można przegapić tego, które jest częścią kamienicy na rogu ulic Szewskiej i Kurzy Targ - w niesamowity sposób renesansowy, i bez tego śliczny, morski budynek odsłania swoją starsza, gotycką, ceglaną przeszłość. Od narożnej figury Marii z dzieciątkiem kamienica nosi nazwę Domu Pod Złotą Marią.
Przy Kurzym Targu znajduje się jedno z najbardziej niszowych i przegapianych muzeów Wrocławia, które paradoksalnie jest jednocześnie jednym z lepszych. To magiczne, niezwykle klimatyczne Muzeum Farmacji, które rozpościera się na pięciu kondygnacjach zabytkowej kamienicy. Zanurzenie się w świecie starych aptecznych witryn, tysięcy fiolek i słoików z tajemniczymi substancjami, przeróżnych przyrządów farmaceutycznych, alchemicznych, chemicznych i medycznych jest naprawdę niezapomnianym przeżyciem, zwłaszcza że nietrudno znaleźć się tu całkowicie samemu, jak mi się szczęśliwie udało - muzeum jest otwarte w bardzo nieprzyjaznych godzinach (za to jest całkowicie darmowe). Żeby dokładnie obejrzeć każdy przedmiot i przeczytać każdy tekst, potrzeba długich godzin zwiedzania. Prawdziwa perełka.
Na sam koniec pozostawiłem najważniejszy punkt tej części Starego Miasta - i choć nie posunę się do stwierdzenia, że ważniejszy niż wszystkie inne razem wzięte, to nie bez powodu wspominam o tym, że się do tego nie posunę. Kościół św. Marii Magdaleny to ścisły top wrocławskiej architektury sakralnej i architektury w ogóle. Dawniej był jedną z dwóch far miejskich razem z kościołem św. Elżbiety, dziś ma status katedry polskokatolickiej. Stoi parę kroków od rynku na miejscu romańskiej świątyni z pierwszej połowy XIII wieku, którą po najeździe mongolskim zastąpiła romańsko-gotycka, spalona w pożarze z 1342 roku. Obecny kościół pochodzi przede wszystkim z lat 1342-1362. Już w 1523 roku wyznanie rzymskokatolickie zostało stąd wyparte przez luteranów (kościół stał się głównym ośrodkiem wrocławskiej reformacji i protestantyzmu) i nie wróciło nigdy. Wrócił katolicyzm, ale w wydaniu polskokatolickim, w 1972 roku - po długich pracach naprawczych po wojnie.
Wnętrze nie zawodzi - podobnie jak powłoka zewnętrzna, jest mimo częściowego otynkowania dość mroczne, również przez stosunkowo wąską nawę główną. Zachwyca zarówno architektura - proporcje, potężne okno z pięknym maswerkiem w prezbiterium, bogate sklepienia - jak i nastawa na czele z amboną, renesansowymi płytami nagrobnymi i największym wrocławskim epitafium manierystycznym. Generalna surowość miesza się w tym kościele z ogniskami przepychu.
Na mostek łączący dwie wieże kościoła - wzmiankowany już w 1459 roku i zwany Mostkiem Czarownic lub w bardziej wygodnej dla katolików wersji Mostkiem Pokutnic - można wejść i jest to jedna z popularniejszych atrakcji miasta, popularniejsza zresztą niż sam kościół. Mostkowi przysparzają sławy mrocznawe legendy i dedykowane im figurki na górze, ale jako punkt widokowy nie jest aż tak dobry, jak choćby katedra czy kościół garnizonowy. Widoczność ograniczają wieże, a utrudniają tłumy ludzi, obecne nawet w pochmurne dni zimowe. Mimo wszystko wejść tu trzeba, bo częściowo pozwala na punkt widzenia niedostępny nigdzie indziej. Urzekł mnie zwłaszcza widok w stronę Ostrowa Tumskiego, którego majestatyczne kościoły w tle wyrastają z pierwszego planu nawarstwionych peerelowskich bloków wokół Nowego Targu i w pobliżu.
Jak nietrudno się domyślić, ta najmocniej zdewastowana przez wojnę część Starego Miasta jest jedną z mniej imponujących po zmroku, jako że tylko jej fragmenty godne są iluminacji. Dla samej iluminacji kościoła św. Marii Magdaleny nie wypada tu jednak nie zajrzeć w godzinach wieczornych.
Oto więc wycinek wrocławskiej starówki, który dostarcza miastu zarówno kilku wielkich powodów do dumy, jak i niemałych do wstydu lub przemilczenia. Mieszkańcom miasta powinien jednak dostarczyć przyczynku do czegoś innego. Po pierwsze do kontemplacji - może nienacechowanej sądami estetycznymi, obiektywnej, nieuciekającej przed trudnymi prawdami kontemplacji historii Wrocławia w jej pełni i dosłowności. Po drugie do zapładniającej ostrożnością refleksji - nad tym, jak trudne lub wręcz niemożliwe do naprawy skutki pociąga za sobą wojna - i zła urbanistyka. A po trzecie do niosącej ulgę radości, że piękno przynajmniej fragmentarycznie potrafi przetrwać nawet największe dziejowe utrudnienia.
Tak to właśnie jest.
OdpowiedzUsuń