Karłowice. Apoteoza poniemieckiej willi

Muszę się przyznać - jestem w jakimś stopniu miejskim, terytorialnym szowinistą. Choć zapewniałem wielokrotnie, że kocham cały Wrocław, a mój projekt zwiedzenia go w całości osiedle po osiedlu może być na to silnym dowodem, to jednak mógłbym sobie zarzucić pewną hipokryzję, bo niektóre jego obszary są w mojej świadomości traktowane z wyraźnie mniejszą sympatią i uznaniem niż inne. I nie chodzi o pojedyncze, konkretne osiedla, które czasem wręcz domagają się krytyki, lecz o całe strony świata. Tak też od zawsze właściwie dzieliłem półświadomie swoje miasto na jego lepszą i gorszą część - tę na południe od najbardziej północnego biegu Odry i tę na północ od niego. Zbyt wiele osiedli na dzikiej północy wydaje się zapyziałym końcem świata, zbyt mało tam dobrej urbanistyki lub jej pozostałości, zbyt skromna co do zasady zabytkowa zabudowa i brak największych miejskich parków. Choć jednak w dalszym ciągu mam do tej części miasta spore zastrzeżenia i czerpię przyjemność z samej świadomości mieszkania na południu, to w ostatnich przeżywanych latach mojego życia kilka północnych osiedli okazało się zadawać kłam mojej stronniczej wizji. Żadne, a nawet wszystkie inne razem wzięte, nie zadało go natomiast tak mocno, jak zrobiły to boskie Karłowice - jedno z najbardziej czarujących osiedli Wrocławia - które każą mi przepraszać północ tylekroć, ilekroć źle o niej pomyślę.

Ta niekwestionowana perła wrocławskiej północy uderza w mój szowinizm z dwóch różnych stron - nie tylko swoją jakością, ale też moim związkiem z nią. Do faworyzowania przeze mnie południa, zwłaszcza głębokiego, dołożyło wiele to, że prawie całe życie właśnie na nim mieszkałem - tymczasem w słowie "prawie" zawiera się przewrotność faktu, iż nie tylko przez pierwsze trzy lata życia mieszkałem w części Wrocławia za północnym biegiem Odry, ale też w tamtejszym szpitalu przyszedłem na świat. Jedno i drugie - w granicach Karłowic. Te skromne zdarzenia historyczne wpisały się w dłuższą historię miejsca - dłuższą, choć pod względem jakiej-takiej autonomii nie tak długą, jak wielu dużo mniej prestiżowych wrocławskich osiedli. Karłowice nie są wzmiankowane już w średniowieczu, lecz dopiero na przełomie XVII i XVIII wieku, kiedy zostały założone jako odrębna osada przez opata ołbińskiego opactwa św. Wincentego (wcześniej były to prawdopodobnie tereny klasztorne bez własnej nazwy). Od imienia założyciela, Carla Kellera, wzięła się nazwa przyszłego osiedla - Carlowitz/Karlowitz (na samym początku Carlwitz).

Bardziej ekscytujące dzieje wsi, już wtedy z widokiem na prestiżowe osiedle Wrocławia, to początek XX wieku, kiedy w 1911 rozpoczęła się realizacja koncepcji miasta-ogrodu Karłowice, za którą odpowiadał architekt Paul Schmitthenner i dzięki której po ponad stu latach - mimo zaniedbań, mimo skutków czasu - mało które miejsce wydaje się tak dobre do życia. Włączenie do miasta nastąpiło w 1928 roku. Druga wojna światowa w nieznacznym tylko stopniu naruszyła tutejszą zabudowę.

Karłowice są jednym z najrozleglejszych osiedli Wrocławia, a mimo to z jakiegoś powodu współtworzą jeszcze większą jednostkę administracyjną, Karłowice-Różanka, która po Ołbinie jest najliczniej zamieszkiwaną w mieście. Same Karłowice poza Różanką graniczą jeszcze lądowo z Poświętnym, Sołtysowicami i Kowalami, a przez Odrę z Kleczkowem, Ołbinem i Zaciszem. Przejście z jednego końca osiedla na drugi, nawet najprostszą trasą, to zadanie na pięć kilometrów marszu.

Być może każde świetne miasto Europy ma jakąś swoją komórkę podstawową - najbardziej charakterystyczną jednostkę zabudowy. Niekoniecznie jest nią ta najczęściej występująca, bo chodzi mi raczej o to, co tworzy ponadczasową duszę miasta, a nie jego współczesną materię. Tym, co dla Amsterdamu jest XVII-wieczna kamienica nad kanałem, dla Sewilli dom w stylu mudéjar z ukwieconym patio, a dla Florencji renesansowe palazzo, dla Wrocławia byłaby chyba w tej wizji poniemiecka willa z XIX lub XX wieku. Czasem mroczna, nierzadko zaniedbana, nie zawsze posiadająca jakieś szczególnie wybitne walory architektoniczne, ale przeważnie klimatyczna, budząca respekt i zachwycająca jeśli nie estetyką bryły i ornamentów, to przynajmniej solidnością konstrukcji i swoją nabrzmiałą pamięcią. Te najwspanialsze domy zapełniają Borek i okolice, wiele ich na Wielkiej Wyspie, jakieś tam znajdziemy na większości osiedli, ale chyba nigdzie nie są usiane tak gęsto i spektakularnie jak na Karłowicach. I choć osiedle to ma kilka interesujących autonomicznych atrakcji - parków czy budowli - to jego atrakcją największą są właśnie nieskończone ulice, obstawione przez poniemieckie wille z romantycznymi ogródkami, raczej urozmaicone niż zubożone przez dobrze wpasowujące się w tę przestrzeń domy i wille współczesne. Gwarantują one długie kilometry klimatycznych, kojących nerwy, przenoszących i nieprzenoszących zarazem w czasie spacerów (bo żywotność tych okolic i dbałość mieszkańców o swoje domy przypomina, że istnieją one tu i teraz). Szczególnie piękne odnajdziemy przy alei Kasprowicza - najbardziej reprezentacyjnej osi osiedla.












































































Mniej więcej w sercu Karłowic znajduje się jeden z najbardziej rozczulających fragmentów urbanistyki w całym Wrocławiu, zwłaszcza poza centrum i przyległościami. To magiczny, odrealniony plac Józefa Piłsudskiego, który został trochę skrzywdzoną tą toporną, polską nazwą setek innych placów w tym kraju, a który powinien raczej nazywać się jak dawniej Rynkiem Karłowickim (Karlowitzer Markt). Doznałem czegoś w rodzaju miękkiego szoku, gdy odnalazłem go po raz pierwszy w życiu, już po wielu latach przeżytych w tym mieście - daje on wrażenie podobne do znalezienia się na rynku małego miasteczka na Dolnym Śląsku i zatrzymania się chwili. Plac i jego zabudowa powstawały w latach 10. i 20. XX wieku według projektu Ericha Graua. Jego najokazalszy budynek, dawna gospoda, był akurat w zasłużonym remoncie, co trochę odjęło uroku poniższym zdjęciom, ale za to budynek najśliczniejszy - z półokrągłym portalem z jeleniem - remont już niedawno przeszedł.
















Wille to chleb powszedni tego osiedla, ale jest tu też inna zabudowa - odrobina bloków z wielkiej płyty, które "duchowo" należą już bardziej do sąsiedniej Różanki, nieco nowszych bloków, rzędy kamienic, dawny klasztor urszulanek czy postindustrialna ceglana zabudowa, w której odnalazł swój dom między innymi najlepszy browar w mieście, Browar Stu Mostów.










Na osobny ustęp zasługuje nieco odcięta od pozostałej część Karłowic, która ma nawet własną nazwę, choć na traktowanie jako osobne osiedle już moim zdaniem nie zasługuje - tak zwany Mirowiec. Od "głównych" Karłowic oddziela się ruchliwą aleją Kromera przechodzącą w aleję Krzywoustego i przez to nie mniej, a nawet chyba więcej wspólnego ma z sąsiednimi Kowalami (w ogóle w gruncie rzeczy Mirowiec to ziemia sporna - czasem jest zaliczany do Karłowic, czasem do Kowalów). To właśnie w zespole bloków z lat 30. XX wieku mieszkałem przez pierwsze trzy lata życia, których w zasadzie zupełnie już dziś nie pamiętam (miejsce ma dla mnie jednak pewną sentymentalną wartość dzięki przyjazdom do babci, która mieszkała tam jeszcze trochę dłużej). Trzylatkowi ciężko byłoby sobie zapewne uświadomić, że mieszka na osiedlu będącym realizacją dość śmiałej na tamte czasy niemieckiej wizji urbanistycznej - wizji "osiedla-ogrodu" - w której spory zespół dwu- i trzypiętrowych bloków współgra z bujną zielenią. Wizja śmiała, realizacja śmiała połowicznie - w pierwotnym zamyśle budynków miało być dwukrotnie więcej.












Dziś, choć bloki te - delikatnie mówiąc - nie prezentują się zbyt prestiżowo, dostrzegam spory urok miejsca, a natura, z jaką jest ono zespolone, to w sumie piękna rzecz. Zasługuje w pewnym stopniu na miano parku: spokojne, obsadzone dorodnymi drzewami alejki wzdłuż dawnego rowu melioracyjnego ciągną się wystarczająco długo, by konkretnie nimi pospacerować.








Na Mirowcu znajduje się jeden z dwóch kościołów Karłowic, kościół NMP Matki Miłosierdzia - ten, w którym zostałem ochrzczony. Po latach z pewną narcystyczną przykrością muszę stwierdzić, że zostałem ochrzczony w jednym z najmniej interesujących kościołów całego Wrocławia. Pochodzi z 1990 roku, ma nie najgorszą bryłę, która przekłada się na nie najgorsze pod względem bryły wnętrze, ale nie dość, że nie jest to też bryła fascynująca, to jeszcze została niedawno zubożona mało estetyczną rozbudową i przemalowaniem czerwonego dachu na szaro. Jakiś minimalny urok może da się w tym odnaleźć, ale z trudem.




Wspomnienie o zielonych terenach Mirowca biorę za pretekst do poruszenia tematu karłowickiej zieleni. Osiedle nie jest wyjątkiem - tak jak na całej północy, nie ma tu żadnego wielkiego parku. Mimo to Karłowice są bardzo zielone, cudownie zielone - zasługa w tym nie tylko tego, że pełno tu skwerów, drzew, krzewów i prywatnych ogródków. Są również klasyczne parki - tylko że nie ogromne. Największym jest Park Marii Dąbrowskiej na północy osiedla (jego patronka przebywała i tworzyła w jednej z willi na Karłowicach w latach 1946-1954, o czym dowiedziałem się przypadkiem, spostrzegając tabliczkę pamiątkową). Największym i najładniejszym - można mu zarzucić brak mocniejszych cech wyróżniających, ale to piękne i bardzo przyjemne miejsce z dużą liczbą starych drzew, otwartymi przestrzeniami i nie za gęstym rozłożeniem odwiedzających.

















Nieco inny jest Park Jana Kasprowicza na południu, tuż przy nadodrzańskich wałach - mniejszy, z mniej imponującą roślinnością, a za to bardziej zakamarkowy, gęstszy, z bardziej pokrętnie wyznaczonymi alejkami; również ponadprzeciętnie przyjemny.













Z licznych karłowickich skwerów na szczególną uwagę zasługuje Skwer Władysława Bełzy. Faktycznie brakuje mu choć trochę wielkości i gęstości, by dał się nazwać parkiem, ma za to tę przewagę, że otoczony jest przez klimatyczne wille i domy wielorodzinne.






Osobnym rozdziałem karłowickiej zieleni i rekreacji są tutejsze wały nad Odrą. Mówiąc ściślej, nad Kanałem Żeglugowym od Mostów Jagiellońskich do Mostów Warszawskich i nad Starą Odrą od Mostów Warszawskich do Mostu Trzebnickiego. Szczególnie ten drugi, dłuższy odcinek jest wspaniały dzięki szerokości rzeki. Wały są długie, zadrzewione, odpowiednio wysokie dla dobrych widoków i zapewniające niezapomniane zachody słońca. Przez to wszystko kandydują bardzo stanowczo na moje ulubione w mieście.




































Spośród licznych zabytkowych budynków mieszkalnych na Karłowicach szczególnie jeden zasługuje na osobną uwagę. To willa numer 46 przy alei Kasprowicza, zbudowana w 1905 roku, która bez przeszkód daje się nazwać pałacem.

Karłowice mają też jedną z najbardziej charyzmatycznych wież ciśnień we Wrocławiu, pamiętającą rok 1910. Swoją charyzmę zawdzięcza nie tylko wysokości, walcowatemu kształtowi czy eleganckiej latarni z "grzybkowym" hełmem, ale też swojemu wpasowaniu w zamysł urbanistyczny. Dzięki niej ulica Wacława Berenta staje się poniekąd osią widokową.





Najcenniejszym budynkiem na osiedlu jest jego "główna", bo największa i położona reprezentacyjnie przy Kasprowicza świątynia: kościół św. Antoniego, połączony z klasztorem franciszkanów. Powstał na przełomie XIX i XX wieku i jest w oczywisty sposób, jawnie i bezkompromisowo neogotycki, ale jest w tym neogotyku coś gotyckiego, jakkolwiek kuriozalnym banałem nie wybrzmiewa to stwierdzenie. A jednak - w jego powłoce zewnętrznej wyczuwam jakiś element przybrudzenia, finezji, wręcz rubaszności, które zwykle nie pojawiają się w sterylnym neogotyku, a za to nierzadko pojawiają w gotyku właściwym. Bardzo podoba mi się ta nieco przysadzista jak na gotyk bryła z intensywnie dekorowaną, nieco "zamkową" fasadą i kontrastująca z tą przysadzistością, spiczasta dzwonnica-iglica, wystająca gdzieś na granicy nawy głównej i prezbiterium, dostrzegalna z różnych miejsc Karłowic i nie tylko. Wnętrze to już neogotyk w pełni klasyczny - ciepły, zadbany, konsekwentny, elegancki, z godną uwagi nastawą i witrażami. Bez wątpienia jest to jedna z najatrakcyjniejszych świątyń Wrocławia poza centrum.

























Gdy porównuję Karłowice z innymi spośród moich ulubionych osiedli w mieście - Borkiem, Grabiszynkiem czy Zalesiem - widzę tu w zasadzie tylko jedną poważniejszą rzecz, która działa na niekorzyść tych pierwszych. Jest nią sąsiedztwo - bo jak tamte przykładowe trzy otoczone są głównie przez inne bardzo interesujące osiedla, tak Karłowice są enklawą jakości pośród nudy północy, spośród miejsc naprawdę fascynujących granicząc jedynie z Ołbinem, a i to na krótkim odcinku i przez dwa biegi Odry, przez co znaczna większość mieszkańców raczej się tam spontanicznie nie przespaceruje. Z drugiej jednak strony Karłowice są tak duże i nastręczają tylu spacerowych możliwości - tak dużo czasu poświęcić można, badając niuanse nawiedzonych poniemieckich willi i kontemplując urbanistyczne rozwiązania - że można je traktować jako osiedle samowystarczalne. Pod tym względem i pod mnogością innych - dzięki czemu nawet wtedy, gdyby musiały bronić wrocławskiej północy w pojedynkę, co wcale nie ma miejsca, bardzo skutecznie by ją obroniły.

Komentarze

Prześlij komentarz