Stare Miasto: część VI. W muzealnym jądrze Śląska

Moje najwcześniejsze wspomnienia, które wiążą się z muzeami, wcale nie są pozytywne. Wpisują się raczej w klasyczny schemat dziecięcego podejścia do tego typu placówek - schemat, którego przewodnią tonacją jest nuda, zmęczenie i pytania o sens przedsięwzięcia. Gdy tylko jednak u kresu swego nastoletniego okresu zacząłem stawać się tak zwanym pełnoprawnym człowiekiem i raz po raz eksplodowały kolejne moje zainteresowania, w muzeach szybko zakochałem się bez pamięci. Uwielbiam je i uwielbiać nie przestanę, ale też dawno już stwierdziłem, że gdy zwiedzam świat, przyznaję im najmniejszy priorytet. Wolę co do zasady kontemplować naturę, zgłębiać przestrzenie miast i miasteczek, podziwiać zabytki niemieszczące się w muzealnych salach czy nawet poznawać lokalną kulturę gastronomiczną, chyba że mówimy o muzeach z naprawdę wielką sztuką. Nie znaczy to natomiast, że traktuję je po macoszemu i że nie uważam ich za bardzo ważne. Uważam - do tego stopnia, że ciężko mi sobie wyobrazić nazwanie poważnym dużego miasta, które nie posiada poważnych muzeów.

Wrocław bez wątpienia nie daje się na podstawie tego kryterium skreślić z listy "miast poważnych". Czy można pójść dalej i nazwać go "wielkim miastem muzealnym"? W skali europejskiej zdecydowanie nie da się tak stwierdzić, ale stwierdzić to bardzo ciężko również o każdym innym polskim mieście. W skali krajowej zdecydowanie jest w ścisłej czołówce - przegrywa z Warszawą i chyba też z Krakowem, walcząc o podium z Poznaniem, Gdańskiem i... Sanokiem (sic!). Mówiąc lakonicznie, jest tu pod tym względem co najmniej dobrze.

Muzea, i to niekoniecznie małe, da się we Wrocławiu znaleźć nawet w kilkukilometrowym oddaleniu od centrum, ale naturalnie większość skoncentrowana jest na Starym Mieście. W obrębie tej jednostki administracyjnej można w dodatku wyróżnić jeszcze pewien konkretny obszar, na którym tego typu instytucje są zagęszczone szczególnie mocno. Tej właśnie zachodniej części Starego Miasta, za którą zaczyna się już Przedmieście Oławskie, poświęcony jest poniższy wpis. Będąc precyzyjnym, chodzi o obszar ograniczony przez Odrę, Most Pokoju, Plac Powstańców Warszawy, Aleję Słowackiego, ulice Janickiego, Krasińskiego i Świętego Ducha oraz mały fragmencik ulicy Piaskowej.

Jest to jeden z mniej "staromiejskich" fragmentów Starego Miasta. Naokoło niego, a nawet czasem w jego obrębie, przepływa intensywny ruch samochodowy. Brak tu na ogół spokoju i odrealnienia okolic rynku, Ostrowa Tumskiego, wysp odrzańskich czy nawet południowej części Promenady Staromiejskiej. Zwłaszcza bezpośredni kontakt z Placem Powstańców Warszawy - potężnym, arcyruchliwym skrzyżowaniem - uszczupla klimat. Uszczupla, lecz nie zabija - wciąż ten teren ma swoją indywidualną atmosferę, trochę staromiejską, a trochę po prostu miejską. Poza tym, że na swoim niewielkim obszarze mieści trzy punkty bardzo ważne na wrocławskiej mapie muzealnej (a czwarte Muzeum Poczty jest tuż obok, ale już na Przedmieściu Oławskim) - co samo w sobie buduje charakter - wszystko rozgrywa się na, pomiędzy lub w pobliżu ładnego, zabytkowego parku i świetnych bulwarów nad Odrą. Oldskulowe wibracje łączą się z pewnym bardziej współczesnym blichtrem i rozkosznie jest tu przyjechać i przejść się którąś z ulic lub alejek, kierując kroki w stronę Panoramy Racławickiej, Muzeum Narodowego lub Muzeum Architektury.

Sercem tej wrocławskiej, miniaturowej Dzielnicy Muzealnej jest Park Juliusza Słowackiego, przez który formalnie przechodzi Promenada Staromiejska. Nie jest ogromny i traci sporo na bliskim kontakcie ze wspomnianym Placem Powstańców Warszawy, ale sam w sobie stanowi miejsce bardzo przyjemne i dość eleganckie. Można w nim odnaleźć fantastyczne okazy drzew, zwłaszcza platanów i kasztanowców, a jakkolwiek plac sprawia, że jest tu trochę za głośno jak na park, to przyjemnie usiąść na ławce w otoczeniu dobrej architektury, jaką tworzą budynki trzech muzeów. Postrzegam Park Słowackiego raczej jako miejsce na krótki przystanek lub po prostu przejście na przełaj niż na dłuższe posiedzenia, ale lubię i cenię.











Park jest chyba najbardziej obficie wyposażony w rzeźbę ze wszystkich wrocławskich. Na jego niedużym terenie znajdują się aż cztery niebagatelne dzieła lub zespoły dzieł. Sztukę współczesną czy raczej "współcześniejszą" reprezentuje sympatyczna i nieco zabawna para rzeźb "Oczekiwanie" z 1980 roku. Wejścia do parku strzegą tradycyjne, barokowe posągi "Cztery Cnoty". Patron parku otrzymał moim zdaniem nieco siermiężne uwiecznienie swojej postaci - pomnik wykonano w latach 80., ale jako adaptację rzeźby z 1909 roku. Najlepszy z nich wszystkich jest jednak zdecydowanie najnowszy, bo odsłonięty w 2000 roku Pomnik Ofiar Zbrodni Katyńskiej, mroczny i dramatyczny.








Chyba jeszcze bardziej atrakcyjnym miejscem rekreacji niż park jest na tym terenie Bulwar Xawerego Dunikowskiego - prawdopodobnie najwspanialszy ze wszystkich wrocławskich nadodrzańskich bulwarów. Na tak wysoką ocenę składają się dwie rzeczy - po pierwsze, rozpościera się z niego piękny i esencjonalnie wrocławski, panoramiczny widok na Ostrów Tumski po przeciwległej stronie rzeki. Po drugie, został parę lat temu urządzony z dobrym efektem zarówno estetycznym, jak i funkcjonalnym. Jedno z lepszych miejsc na miejski relaks z pocztówkowymi widokami.











Do bulwaru przylega też małe wzgórze z kawałkiem historii - ruiny Bastionu Ceglarskiego, fragmentu zburzonych w XIX wieku fortyfikacji Wrocławia. Można tu nie tylko rzucić okiem na Ostrów Tumski z wysokości, ale też zerknąć na pozostałości kazamat bastionu, co w nieszczęśliwie odfortyfikowanym mieście jest cennym doświadczeniem.






Przy bastionie mieści się malownicza Zatoka Gondoli - połączony z Odrą kawałek wody, na którym stacjonują kajaki, łodzie i barki.


Bulwar kończy się przy Muzeum Narodowym, gdzie stoi kilka rzeźb Magdaleny Abakanowicz, z których tymi lepszymi są "Ptaki". Od 2009 roku stały czy raczej latały na Świdnickiej, a w 2015 zostały przeniesione właśnie tu. "Rycerze Króla Artura" przy samym gmachu muzeum średnio mnie już przekonują.




I tak można by powoli przechodzić do kluczowej części tego wpisu - tego, co wewnątrz, a nie na zewnątrz. Ale wrocławskie Muzeum Narodowe nie tylko jest najlepszym muzeum tego miasta i całego województwa, lecz również jednym z najładniejszych budynków i trzeba o nim powiedzieć również w tym kontekście. Trochę mroczny, ale trochę też ciepły, ceglany, neorenesansowy gmach powstał w latach 80. XIX wieku jako siedziba Zarządu Prowincji Śląskiej. Na muzeum został przekształcony dopiero w pierwszych latach po drugiej wojnie światowej. Samo piękno architektury - eleganckie proporcje, wyrafinowane szczyty, klimatyczne wykusze i ceglano-kamienna powłoka - to jedno, ale prawdopodobnie większość zdjęć, jakie są robione temu budynkowi, powstaje przez spektakularny bluszcz, który go pokrywa i zwłaszcza jesienią zachwyca przechodniów i przejeżdżających obok. Przed muzeum stoją kolejne rzeźby, między innymi pomniki Albrechta Dürera i Michała Anioła z końca XIX wieku. Również w środku jest na co popatrzeć z architektonicznego punktu widzenia - wspaniałe, trzykondygnacyjne patio to małe arcydzieło neorenesansu.






















Praktycznie całe zbiory muzeum to zbiory sztuki - malarstwa, rzeźby i w mniejszym stopniu sztuki użytkowej. Są podzielone na kilka osobnych ekspozycji. Zwiedzanie - nie pierwsze w życiu, ale najpowolniejsze i najwnikliwsze - rozpocząłem od sztuki polskiej z XVII-XIX wieku. Z głównych ekspozycji ta jest chyba najmniej imponująca. Nie dość, że polskie malarstwo w porównaniu z zachodem i południem Europy jest dalekie od wybitności, to jeszcze jego najsmaczniejsze kąski ulokowane są w Warszawie, Krakowie, Poznaniu i Sanoku. Niejeden obraz z tutaj zgromadzonych jest piękny i godny dłuższych oględzin, ale w porównaniu z tamtymi miastami są to troszkę resztki. Za jeden z symboli muzeów uważa się Chłopca w słońcu Gierymskiego - znalazłbym jednak parę bardziej przemawiających do mnie obrazów, biorąc choćby pierwszy z brzegu tryptyk Malczewskiego.



































































Sztuka europejska z XV-XX wieku nie rozczarowuje, bo nikt obeznany choć trochę z muzealnictwem w Polsce nie oczekuje wielkich rzeczy od polskich zbiorów zagranicznej sztuki, które po wojnie nie ostały się w zbyt imponującym kształcie - nawet w Warszawie. I tak jest jednak ciekawiej niż na ekspozycji sztuki polskiej. Chyba mój ulubiony obraz w całym muzeum, Ewa autorstwa wielkiego Lucasa Cranacha starszego, znajduje się już na samym początku ekspozycji. Chociaż nie jest to jakiś Cranach Cranachów, żadna tam czołówka dzieł niemieckiego mistrza, to od razu, instynktownie, wyczuwa się różnicę między wielką sztuką a poczciwym rzemiosłem.












































Najnowsza z wystaw stałych znajduje się na najwyższym piętrze i występuje pod nazwą "Cudo-Twórcy". Sama w sobie jest podzielona na kilka osobnych sekcji i ciężko mówić o niej w ogólności, ale jakimś tam wspólnym mianownikiem jest sztuka użytkowa. Mnóstwo ładnych rzeczy, starych i nowych, faktycznie przydatnych i zupełnie bezużytecznych - misz-masz może nie zachwycający, ale zajmujący.



























Do tej pory muzeum jest w zasadzie rozczarowujące. Jednak to pierwsze piętro gmachu jest najważniejsze i przewyższa wszystkie inne razem wzięte, choć "sztuka śląska" może brzmieć na papierze mniej prestiżowo niż sztuka europejska, a nawet polska. Jako że jednak są to prawdopodobnie najlepsze zbiory sztuki śląskiej na świecie, to właśnie tutaj można odnaleźć najwięcej wybitności. Podział na trzy ekspozycje - śląska rzeźba kamienna XII-XVI w., sztuka śląska XIV-XVI w. i sztuka śląska XVI-XIX w. - ale jest to w zasadzie jedna, kompletna całość, rozkosznie przytłaczająca charakterystycznym, mięsistym, silnym, bogatym w ornamenty, ekspresyjnym stylem artystów z tego regionu świata. Jak o każdej porze dnia i nocy przedkładam malarstwo wysoko ponad rzeźbiarstwem, tak na tej wystawie chyba to rzeźby przemawiają do mnie najsilniej, zwłaszcza fenomenalne nagrobki z pierwszej ekspozycji czy zespoły figur świętych, które wydają się żywymi grupami nadnaturalnych, wręcz trochę demonicznych istot. Jeśli chodzi o malarstwo, największe wyzwanie rzuca im świetna sztuka Michaela Willmana, "śląskiego Rembrandta", który dekorował najpiękniejsze kościoły i klasztory regionu.





































































































































































































































Trafiłem jeszcze na niewielką wystawę czasową, poświęconą wrocławskim bractwom strzeleckim i ich precjozom - podrzędną wobec wystaw stałych, ale z paroma kuszącymi błyskotkami.












Nie jest to muzeum doskonałe - ekspozycja ma swoje mniej ekscytujące fragmenty i brakuje mi trochę tekstu objaśniającego, wprowadzającego czy urozmaicającego zwiedzanie wystaw stałych. Mały lifting nie byłby nie na miejscu. Ale wybitność sztuki śląskiej czyni je jednym z paru najlepszych w Polsce i nawet istotnym na muzealnej mapie Europy. Prawdopodobnie to również najważniejsze muzeum w całej historycznej krainie Śląska.

W porównaniu z nim Muzeum Architektury jest w zasadzie jednostką niszową, choć to jedno z ciekawszych wrocławskich muzeów. Tu również opowieść zaczyna się od powłoki zewnętrznej. Jednostka, która działa już od 1965 roku, mieści się w wyjątkowo spektakularnej lokacji - w zdesakralizowanym zespole pobernardyńskim, na który składa się klasztor zakonu oraz kościół św. Bernardyna ze Sieny. Kompleks sięga historią XV wieku; już w następnym stuleciu przekazany został do użytku ewangelikom po wypędzeniu bernardynów z miasta. Mocno ucierpiał w trakcie wojny i później nie otrzymał już z powrotem swojej sakralnej funkcji, ale pozostaje jednym z bardziej imponujących kościołów we Wrocławiu - choć niekoniecznie jak na standardy Starego Miasta. Zwłaszcza fasada z gotyckim portalem i barokowym szczytem dobrze się prezentuje.









Samo muzeum nie jest może wybitne, ale można się w nim rozsmakowywać przez konkretny kawał czasu. Głównym i najlepszym "eksponatem" jest sam klasztor i kościół, o których muzeum w dużej mierze opowiada. Szczególnie klasztor z klimatycznymi krużgankami i wspaniałym dziedzińcem, na którym mieści się przepiękny, zadbany ogród - jedno z najbardziej magicznych miejsc w całym mieście - to rzecz, dla której trzeba się tu pojawić. Kościół utracił dużo ze swego dawnego blasku, ale potęga gotyckiej architektury ciągle oddziałuje na zmysły. Godne uwagi są też jednak zbiory muzealne: nieskończone detale architektoniczne z różnych budynków we Wrocławiu i na Śląsku (na czele z romańskim Tympanonem Jaksy z kościoła na Ołbinie czy wykuszem z herbem Johanna Langera z gotyckiego domu z pobliża kościoła św. Marii Magdaleny), a także bardziej drobiazgowo wykończone dzieła-ozdoby: małe witraże, piece kaflowe, malowane płytki ceramiczne, kunsztownie wykonane klamki - niektóre z nich godne najlepszych muzeów świata. W kościele jest też zawsze jakaś wystawa czasowa - aktualna dotyczyła ekologii i była niezbyt interesująca.











































































Ostatnie z trzech muzeów, już nie na obrzeżach, a na terenie Parku Słowackiego, jest tym najbardziej specyficznym i zarazem najlepiej rozpoznawalnym - stało się przez lata jednym z symboli Wrocławia. Zawsze sceptycznie podchodziłem do faktu, że Panorama Racławicka jest reklamowana jako jedna z największych atrakcji stolicy Dolnego Śląska - na promujących turystykę tabliczkach przy wjeździe do miasta występuje w trójcy obok ratusza i katedry, a więc zabytków faktycznie z grupy ściśle najważniejszych. Można to jednak po zastanowieniu zrozumieć, głównie przez pryzmat oryginalności - jakkolwiek nie dostarcza może przeżycia nie z tej ziemi, to dostarcza przeżycie unikalne.

I tu sama architektura siedziby muzeum po raz trzeci już zasługuje na uznanie - betonowa rotunda z czymś w rodzaju korony to jeden z najbardziej pociągających wizualnie budynków, jakich dostarczyła temu miastu architektura Polskiej Republiki Ludowej.






Co kryje się w środku? Jeden, jedyny obraz, który można oglądać podczas półgodzinnego seansu, kosztującego spore jak na bilet do muzeum pieniądze. Brzmi jak naciąganie na kasę, ale mowa nie o pierwszym lepszym obrazie, lecz o jednej z najsłynniejszych panoram na świecie - malowidle o stu czternastu metrach szerokości i piętnastu wysokości, które łączy się w okrąg i otacza obserwatora ze wszystkich stron. Namalowane zostało przez Jana Stykę (specjalistę od tego typu projektów) i Wojciecha Kossaka z pomocą innych artystów w latach 1893-1894 dla uczczenia stulecia Insurekcji Kościuszkowskiej. Przedstawia jeden z jej epizodów, bitwę pod Racławicami. Do 1944 roku wystawiane było we Lwowie - później ze względu na niezgodność z linią polityczną władzy ludowej czekało na swój czas, który nastąpił w 1980 roku. Wtedy po raz pierwszy zostało pokazane w specjalnie w tym celu wybudowanym budynku we Wrocławiu.

Z artystycznego punktu widzenia Panorama nie jest niczym wybitnym. Ot, malarstwo batalistyczne, w którym chodzi o efektowne i wierne przedstawienie rzeczywistości, a nie o artyzm w głębszym sensie. Przyznam jednak, że jest to malarstwo przynajmniej bardzo jakościowe formalnie, jakkolwiek pozbawione większych ambicji. Nie chodzi tu jednak o sztukę jako taką, ale o przeżycie, które dostarcza wielkość malowidła, jego panoramiczny charakter i rozszerzenie immersji za pomocą przestrzeni rekwizytów między płótnem a obserwującym, która wydaje się częścią świata przedstawionego, a nawet dźwięki. Efekt zanurzenia się w innej rzeczywistości jest naprawdę ponadprzeciętnie udany - a w dzisiejszych czasach, które usiłują się w tym specjalizować, również przyjemnie oldskulowy. Byłem wcześniej w Panoramie tylko raz i nie miałem później do niej zbyt gorącego stosunku. Dalej nie uważam jej za ścisłą czołówkę wrocławskich atrakcji, ale pozytywnie mnie zaskoczyła.











Być może poczciwy teren wokół Parku Słowackiego jest tylko symboliczną namiastką wiedeńskiego MuseumsQuartier czy amsterdamskiego Museumkwartier, potężnych dzielnic muzealnych z muzeami klasy światowej - tak, nawet na pewno nią jest. Trzeba jednak po pierwsze znać proporcje i mieć świadomość, że sama możliwość dokonania takiego porównania bez ironii jest nobilitująca, a po drugie wiedzieć, że szczegółowe, niespieszne wniknięcie w muzeum we własnym mieście może być doświadczeniem pod pewnymi względami ciekawszym niż mniej lub bardziej pobieżne przejście po nawet najlepszych wystawach świata w tłumie ludzi.

Komentarze