Szczytniki. Stuletnia wizytówka z zieleni i żelbetu
Szczytniki jako osiedle raczej nie funkcjonują w świadomości mieszkańców, mimo że najsłynniejszy park w mieście, Park Szczytnicki, nie mógł przecież być nazwany od niczego. Wprawdzie nazwa osiedla wchodzi w skład jednostki administracyjnej Zacisze-Zalesie-Szczytniki, obejmującej część Wielkiej Wyspy, jednak Szczytniki nie występują już na przykład w Systemie Informacji Przestrzennej miasta (w systemie tym są po prostu częścią Zalesia), a po zgłębieniu tematu okazuje się, że teren historycznej wsi w dużym stopniu znajduje się też w granicach jednostki Biskupin-Sępolno-Dąbie-Bartoszowice. W dodatku na Szczytnikach tereny mieszkalne stanowią znaczną mniejszość i wrocławianie myślą o tym miejscu raczej przez pryzmat jego wielkich atrakcji, a nie "osiedla".
Ciężko się dziwić, ale z drugiej strony obszar ten, kiedy już się go wyznaczy, sam namawia, żeby postrzegać go jako w pewien sposób osobnym byt i nadać mu spoiwo w postaci nazwy "Szczytniki". Właśnie to, że jest takim zagłębiem świetnych atrakcji - Parku Szczytnickiego, Ogrodu Japońskiego, Hali Stulecia z Pergolą - które znajdują się tuż obok siebie i po których można się spacerem przemieszczać, stanowi clou i osobność osiedla. Jest ono w zasadzie prawie w całości jednym wielkim terenem rekreacyjnym, pierwszym terenem rekreacyjnym tego miasta, emblematem towarzyskiego spaceru w wolne popołudnie i wieczór.
Wieś Stitnic wzmiankowana była już w 1204 roku, kiedy Henryk Brodaty przekazał jej fragment na własność benedyktynom z Ołbina. Pierwotne Szczytniki były większe niż to, co dziś daje się przez nie rozumieć - dopiero w XVI wieku wyodrębniło się z nich np. Dąbie, dziś osobne osiedle. Do Wrocławia zostały przyłączone w 1868 roku, na kilkadziesiąt lat przed resztą Wielkiej Wyspy. Dziś lądowo graniczą z Zaciszem, Zalesiem, Sępolnem i Dąbiem, a przez Odrę z Placem Grunwaldzkim i punktowo z Ołbinem.
Znaczna większość tego osiedla to wymienione wyżej atrakcje sporych rozmiarów, ale ładne 20-30% to teren ściśle "osiedlowy", ciągnący się wzdłuż Starej Odry - garść domów i kamienic, szkoła, strzępy wrocławskich uczelni, fragment wałów nadodrzańskich. Nie jest zbyt interesujący - nawet te wały to jedne z mniej atrakcyjnych na Wyspie - nie licząc wspaniałej, pałacowej wręcz willi na rogu ulic Parkowej i Mickiewicza, w której lada moment powinien otworzyć się hotel Stara Biblioteka. Willa, jedna z najokazalszych w całym Wrocławiu, powstała w 1892 roku jako siedziba producenta czekolady, Oswalda Püschela. Reprezentuje klasycyzm bardzo klasycystyczny, bo elegancki i stonowany, ale jednocześnie nie nudny i skostniały.
Willa ta przylega do parku, który rozumie się zazwyczaj jako największy - i najsłynniejszy - park całego Wrocławia, czyli Park Szczytnicki. Wprawdzie podobno nieco większy jest Park Tysiąclecia, ale to już teren tak znacznie niższej rangi, że można zostawić tytuł Szczytnickiemu. Małe odnogi Parku Szczytnickiego wychodzą nawet na Sępolno i Zalesie, ale znaczna większość znajduje się na Szczytnikach, a jednocześnie większość terytorium Szczytników to ten park. Jest też wybitnie stary - to, co okazało się jego pierwowzorem, założył już w 1783 roku Fryderyk Ludwik Hohenlohe-Engelfingen jako jeden z pierwszych parków w stylu angielskim w Europie.
Z Parkiem Szczytnickim mam jakiś problem. Generalnie rzecz biorąc, to świetne miejsce - naprawdę wielki zielony teren, który ciężko kompleksowo zwiedzić w trakcie jednego spaceru. Skupisko wielu pięknych okazów flory, źródło paru atrakcyjnych widoków nad niewielkimi zbiornikami wodnymi, a w końcu miejsce, w którym nawet w ciepłe niedzielne popołudnie znalazłem zadziwiająco mało ludzi. Ta ostatnia przypadłość jest zapewne efektem połączenia wielkości terenu ze stosunkowo niewielką liczbą mieszkań w pobliżu oraz z bliskością Pergoli, która absorbuje większe zbiorowiska. Mimo tych wszystkich zalet nigdy nie mogłem zapałać do Parku miłością, jaką żywię do Grabiszyńskiego, Południowego czy nawet Wschodniego. I przy pierwszej, i przy najświeższej wizycie - zawsze doznaję uczucia, że jest trochę zbyt zwyczajny, że brakuje mu jakiegoś motywu przewodniego, jak nadrzeczna dzikość Wschodniego, cmentarna przeszłość Grabiszyńskiego czy pocztówkowa elegancja Południowego. Również spora ilość asfaltowych ścieżek odbiera mu nieco naturalnego klimatu.
Mimo wszystko powtórzę - świetne miejsce, bez dwóch zdań. I w miarę różnorodne, bo znajdziemy tu zarówno rozległe, puste polany, obszary dość gęste i ciemne, rozległe kwietniki, jak i urokliwe tereny nad dwoma podłużnymi stawami, przypominającymi fragmenty rzek.
W parku ukrywa się kilka szczególnych punktów, jak popiersie Fryderyka Schillera, potężny Dąb Jana Stanki, przypominająca mini-latarnię morską kolumna Fryderyka Wilhelma II czy w końcu ceglana willa, którą zaprojektował i w której później mieszkał Max Berg, twórca Hali Stulecia.
Zdecydowanie najciekawszym punktem, wartym uwagi zupełnie osobnej, bez parkowego kontekstu, jest jednak zdesakralizowany drewniany kościół w południowej części parku. Zwany jest czasem Kościołem św. Jana Nepomucena, choć nie wiadomo na pewno, czy takie było jego wezwanie. Został zbudowany na przełomie XV i XVI wieku, ale nie we Wrocławiu - trafił tu dopiero na początku wieku XX w ramach Wystawy Stulecia. Jeśli miałbym odnaleźć jakikolwiek wspomniany motyw przewodni dla Parku Szczytnickiego, to byłaby to obecność tego przeuroczego, klimatycznego, wiejskiego kościółka, który roztacza wokół siebie niezwykłą aurę i wspaniały zapach drewna, możliwy do wyczucia nawet kilkadziesiąt metrów od budowli.
Według niektórych podziałów częścią Parku Szczytnickiego jest również legendarny Ogród Japoński, choć to jednak moim zdaniem w dużej mierze byt osobny - zwłaszcza że ogrodzony i biletowany. Jedna z najpopularniejszych atrakcji Wrocławia - i bez większych wątpliwości najwspanialszy tego typu ogród w Polsce - powstała pierwotnie w 1913 roku jako część Wystawy Stulecia. Po wystawie miejsce zostało jednak pozostawione z grubsza samemu sobie i dopiero w latach 90. postanowiono niejako stworzyć je na nowo przy pomocy japońskich specjalistów od ogrodnictwa, między innymi profesora Ikui Nishikawy z Tokio. Dwa miesiące po otwarciu ogród zniszczyła powódź tysiąclecia i dopiero po kolejnych dwóch latach renowacji, w 1999 roku, możliwe było ponowne udostępnienie do zwiedzania.
Ogród jest miejscem niezwykle pięknym, a w dzieciństwie odbierałem go po prostu magicznie. Rozlokowany naokoło sporego stawu usianego nenufarami, w którym pływają wielkie japońskie karpie koi i nad którym wystają czaple, urzeka z jednej strony bogatą, w dużej mierze egzotyczną roślinnością, a z drugiej - rozmaitą japońską "nastawą". Co krok można natknąć się na kamienne latarnie i fontanny, drewniane pawilony i bramy, urocze mostki. Oczywiście najlepiej odwiedzić go wiosną, gdy wszystko kwitnie, ale nawet w pochmurny letni poranek jego urok był wielki.
Z Ogrodu już bardzo blisko do kluczowej atrakcji osiedla i zarazem jednego z najbardziej rozpoznawalnych obiektów we Wrocławiu, XX-wiecznego symbolu miasta - Hali Stulecia. Powstała według projektu Maxa Berga w latach 1911-1913 jako Jahrhunderthalle, na Wystawę Stulecia, dla uczczenia odezwy króla Prus Fryderyka Wilhelma III z 1813 roku, wzywającej do oporu przeciwko Napoleonowi. Ze względów, których chyba nie trzeba tłumaczyć, po II wojnie światowej władze ludowe przemianowały nazwę obiektu na Halę Ludową - w moim dzieciństwie ciągle ta nazwa była popularniejsza, choć dziś z powrotem znaczna większość mieszkańców mówi o Hali Stulecia.
Uznawana jest za jedno z największych osiągnięć architektury XX wieku, perłę modernizmu, i z tego względu w 2006 roku trafiła na listę UNESCO wraz z całym przylegającym do niej kompleksem. Dziś, po ponad stu latach, może na pierwszy rzut oka nie robić gigantycznego wrażenia, ale w czasie powstania był to projekt niebywały, wybitnie oryginalny i wręcz szokujący. Jego największym atutem była kopuła, wówczas największa na całym świecie, o średnicy 67 metrów, a rewolucyjny był sam fakt, że powstała praktycznie w całości z żelbetu, wtedy ciągle dość świeżego materiału budowlanego. Maksymalna szerokość budynku wynosi 95 metrów, a wysokość - 42, więc rozpiętość kopuły jest proporcjonalnie ogromna.
W gruncie rzeczy cała Hala wydaje się poniekąd jedną wielką kopułą. Rozlokowana centralnie, na planie krzyża greckiego, symetrycznie zwężająca się ku górze, wygląda fascynująco zarówno z boku, jak i od góry. W pierwszym przypadku przypomina ogromny tort weselny, a w drugim fragment fraktala. We mnie nawet po ponad stu dziesięciu latach Hala Stulecia wzbudza spore emocje. Dziś jest w odbiorze jednocześnie bardzo retro i wciąż bardzo nowoczesna, jakimś cudem monumentalna i na swój sposób kameralna - uwielbiam w niej to niezwykłe połączenie. Ma swój niepowtarzalny charakter, który ciężko oddać słowami, i coś hipnotycznego w swej estetyce. Mam też do niej uczucia sentymentalne, bo w dość szczególnym okresie życia, wczesną jesienią 2011 roku, miałem przyjemność zobaczyć w niej Krzysztofa Pendereckiego i wysłuchać między innymi Trenu Ofiarom Hiroszimy, zagranego przez orkiestrę pod batutą samego kompozytora. Nie mogę też nie wspomnieć o wydarzeniu z listopada tego samego roku, które było kamieniem milowym mojej miłości do jazzu - koncercie Sonny'ego Rollinsa, jaki odbył się w podłużnym budynku przylegającym do Hali, tzw. Centrum Kongresowym. Hala służy miastu do dziś zgodnie z pierwotnymi założeniami, goszcząc wystawy, wydarzenia kulturalne i sportowe, mogąc pomieścić około dziesięciu tysięcy widzów. Warto rzucić okiem na zdjęcia z wysokości, by w pełni doświadczyć tej architektury.
Największe wrażenie Hala robi jednak na mnie w środku. Padłem rażony zachwytem, gdy w końcu udało mi się do niej wejść - po raz pierwszy w życiu za dnia, bez koncertu, jako dorosłemu człowiekowi z wrażliwością architektoniczną. Ekspresjonizm miesza się tu niemal z sakralną, w jakiś sposób wręcz gotycką atmosferą, brutalna ascetyczność gołego betonu kontrastuje z misternym wykonaniem: fascynującym, "pajęczynowym" układem żeber tworzących kopułę; niemal mistyczny jest system światła, wpadający do środka przez kręgi okien i rozpraszany przez żebra. To naprawdę wybitna architektura, po której już nic tak dobrego we Wrocławiu nie powstało. Rzuciłem też okiem na stałą wystawę, poświęconą budowli.
W bliskim pobliżu, w tym samym czasie, co Halę, zbudowano jeszcze inną znakomitą budowlę modernistyczną w nieco podobnym stylu - Pawilon Czterech Kopuł projektu Hansa Poelziga. Budynek na planie kwadratu jest już mniej wymyślny, ale również zacny i również wewnątrz. Od kilku lat mieści się w nim oddział wrocławskiego Muzeum Narodowego - Muzeum Sztuki Współczesnej. Trafiłem akurat na czasową wystawę prac Magdaleny Abakanowicz, która zrobiła na mnie większe wrażenie, niż wystawa stała. Ta druga ma sporo prac, które nazwałbym przeciętnymi, ale również trochę bardzo dobrych. Z ważniejszych nazwisk odnotowałem Witkacego, Beksińskiego i Fangora. Po odjęciu wystawy Abakanowicz Pawilon będzie mi się jednak bardziej podobał jako architektura niż jako galeria sztuki.
Przed głównym, czyli zachodnim wejściem do Hali, a jednocześnie przed wejściem do Pawilonu, ciągnie się reprezentatywny plac, na środku którego polskie już władze postawiły w 1948 roku Iglicę z okazji Wystawy Ziem Odzyskanych, jedną z bardziej dziwacznych wrocławskich konstrukcji czy też pomników. Stalowy ewenement jest w zasadzie dziełem abstrakcyjnym - można o nim powiedzieć tyle, że jest bardzo wysoki i w zasadzie niewiele więcej. Miał podobno pierwotnie symbolizować potęgę polskiej techniki, ale potęga miała swoje słabe strony, bo pierwotne 106 metrów wysokości okazało się zbyt niestabilne i wymagało skrócenia do obecnych 90 metrów. Mi się w zasadzie podoba i na jakiejś zasadzie - przy czym nie jest to zasada klasycznej harmonii - pasuje do Hali Stulecia, tak samo jak enigmatyczne kolumny, z których część porosła bluszczem.
W budynkach przylegających do placu mieściła się kiedyś Wrocławska Wytwórnia Filmów Fabularnych, zamknięta w 2011 roku, w których jedni z najlepszych polskich reżyserów tworzyli jedne z najlepszych polskich filmów, by wymienić tylko nazwiska takie jak Wajda, Polański, Has, Chęciński, Konwicki, Żuławski, Falk czy Kieślowski. Najważniejsze (według mnie) tytuły to Salto, Rękopis znaleziony w Saragossie i Popiół i diament.
Warto wspomnieć o niewielkim, ale bardzo przyjemnym skwerze koło dawnej wytwórni, nazwanym bardzo adekwatnie do miejsca - Skwerze Zbyszka Cybulskiego. W jego środku stoi bardzo ładny pomnik bogini Diany z dwoma ogarami. Pierwotnie powstał w 1898 roku, ale w 1945 zniknął w nieznanych okolicznościach. Rekonstrukcję postawiono dopiero w 2015. Pamiętam, jak w 2017 siedziałem tam z książką na ławce na sporym kacu po festiwalu piwa, czekając na dwie znajome, by pójść z nimi z kolei na festiwal foodtrucków - ale pomnika jakoś nie pamiętam i tytułu książki też nie.
Mam silne wrażenie, że większość ludzi, która odwiedza Szczytniki - a potrafią osiedle odwiedzać tłumy - nie robi tego w pierwszej kolejności dla żadnej z wyżej wymienionych rzeczy. Prawdziwym magnesem na rodziny, pary, grupy przyjaciół i samotników (grupy głównie przyjaciół, samotników może niekoniecznie) jest słynna Pergola - w sensie ścisłym półeliptyczna, bardzo długa pergola na północ od Hali Stulecia, a w sensie szerszym - również cały północny teren przy Hali, który obejmuje swoimi ramionami. Pergola-pergola gwarantuje klimatyczny spacer pod bluszczem, który również był dla mnie doświadczeniem magicznym w dzieciństwie, a na wspomnianym terenie rozpościera się potężna fontanna multimedialna o powierzchni około hektara, która przyciąga największe tłumy. Pokazy z podkładem muzycznym są tu zaprawdę przyjemnym doświadczeniem, choć bardzo lubię ten teren nawet bez pokazów. Pełen otwartej przestrzeni, otoczony przez klimatyczną, pokrytą bluszczem konstrukcję, z panoramicznym widokiem na Halę Stulecia i kopuły Pawilonu, z Ogrodem Japońskim i Parkiem Szczytnickim za plecami - to jedno z najbardziej reprezentatywnych miejsc Wrocławia. Wizytówka, pocztówka, emblemat i esencja.
Szczytniki bronią się same. Żadna wizyta we Wrocławiu, nie mówiąc o pobycie na stałe, nie będzie przyzwoicie pełna bez ich odwiedzenia. Są jedynym poza Starym Miastem osiedlem, które wymyka się ze schematu przeglądu osiedli i tylko z trudem daje porównać do kilkudziesięciu pozostałych. To raczej jedna wielka atrakcja - do której warto wracać.
Odnośnie Iglicy i Hali Stulecia, jako propagandowych symboli Ziem Odzyskanych i rzekomego powrotu Wrocławia do macierzy. Według regestu Dagome Iudex, w 990 r., Morawy, ziemia krakowska i ziemia Milczan znajdowały się poza obszarem władzy Piastów. A w związku z tym Mieszko I w 990 r. nie przekroczył jeszcze Odry, a z kolei w 995 r. cesarz Otton III przyrzekł lewobrzeżny Śląsk biskupstwu miśnieńskiemu. Wrocław był prawdopodobnie morawskim punktem obronnym.
OdpowiedzUsuńRównież najstarsza odkryta kamienna bydowla sakralna na terenie Wrocławia, podobna jest architektonicznie do kościoła odkopanego w morawskich Libicach, czyli oddalonej o 50 km od Pragi siedzibie Sławnikowiców.
Fakt ten przemawia z większym prawdopodobieństwem za pierwotną przynależnością Wrocławia (Breslau od XIII w.) do Moraw.
Komuniści sprawnie,choć niezgodnie z faktami, przeprowadzili selektywną, polonocentryczną interpretację historii miasta.
W każdym razie, okolica na rower lub spacer idealna :)
Bardzo interesujące. Przyznam, że sporo szczegółów historii Wrocławia jeszcze na mnie czeka. Dzięki za ten :) Związki Wrocławia z Morawami z pewnego prywatnego powodu nawet mnie cieszą.
Usuń