Niderlandy: część II. Pakt sztuki z naturą i słodycz warowni
Ze wszystkich niderlandzkich parków narodowych najsłynniejszym jest Hoge Veluwe National Park w prowincji Geldria (Gelderland). To dość specyficzna, wręcz ekscentryczna połać terenu, która jest mocno oddalona od jakiegokolwiek morza, a jednak przypomina w dużej mierze nadmorski, a nawet nadbałtycki krajobraz (jakkolwiek w szczegółach już nie do końca). Urok tego parku opiera się na piaszczystych wydmach, lasach iglastych i wrzosowiskach. Fragmentami jest to dość gęsty las, fragmentami zaś ogromna przestrzeń bez ani jednego drzewa lub właśnie z drzewami pojedynczymi. Jest to krajobraz bardzo spokojny, raczej nie widowiskowy, ale ma w sobie coś bardzo pociągającego i nawet jakąś dozę surrealizmu. Hoge Veluwe szczyci się przede wszystkim populacją jeleni, a także lisów, dzików i muflonów, ale poza ptakami nie spotkałem żadnych zwierząt. Po wykupieniu biletu wstępu do parku można do woli korzystać z udostępnionych zwiedzającym białych rowerów i śmigać po dużej sieci rowerowych dróżek - świetny to zresztą pomysł, bo na nogach park byłby na pewno zbyt monotonny w odbiorze.
Hoge Veluwe to jednak coś więcej niż park narodowy - w samym jego sercu kryje się jedna z najlepszych galerii sztuki w kraju i na całym świecie. Kröller-Müller Museum gromadzi zbiory głównie XIX- i XX-wieczne, na które składają się prace wielu bardzo interesujących artystów (zwłaszcza impresjonistów i postimpresjonistów): Gestel, Monet, Pissarro, Cézanne, Degas, Signac, Mondrian... Prawie cała sława muzeum i prawie cała jego wybitność zasadza się jednak na jednym nazwisku - znajduje się tu bowiem druga największa kolekcja dzieł Vincenta van Gogha na świecie, a być może, że nawet lepsza od tej jeszcze większej w Amsterdamie. Zetknięcie się po raz pierwszy z dużą liczbą bardzo ważnych dzieł tego geniusza na żywo skłoniło mnie do zastanowienia, czy nie był on jednak największym malarzem w historii. Sądzę, że co najmniej podium ma u mnie gwarantowane. Co nie jest wcale częstym przypadkiem, jego obrazy na żywo jeszcze zyskują. A ulokowanie ich w środku parku narodowego wydaje się strzałem w dziesiątkę - Van Gogh czerpał wszak garściami inspiracje z natury. Samo muzeum jest też atrakcją z architektonicznego punktu widzenia.
Po opuszczeniu parku wróciłem na chwilę do świata większych miast, choć nie tak do końca - Amersfoort w prowincji Utrecht zamieszkuje wprawdzie prawie 160 tysięcy ludzi, co czyni go piętnastym ośrodkiem kraju, ale sama starówka jest na tyle dobrze zachowana i na tyle skutecznie odgrodzona kanałem od reszty miasta, że wydaje się osobnym, małym miasteczkiem. Rodzinne miasto Pieta Mondriana, którym zresztą bardzo się chwali na każdym kroku, ma jedno z bardziej urokliwych niderlandzkich centrów historycznych - o kameralnej atmosferze, mieszające garstkę kanałów z więcej niż garstką ciasnych uliczek, zadbane, ukwiecone, o nieco "starszym" klimacie niż to zwykle ma miejsce w Niderlandach. Główną atrakcją są te kanały i uliczki, a z konkretów udało mi się rzucić okiem na rynek, na monumentalną, osamotnioną wieżę zniszczonego XV-wiecznego kościoła Onze Lieve Vrouwetoren i na najładniejszą z nich bramę wodno-lądową Koppelport z przełomu XIV i XV wieku. Amersfoortu w ogóle nie planowałem - trafiłem tam, bo wyrobiłem się przed czasem z innymi rzeczami - ale po fakcie ogromnie się cieszę, że udało się wpaść. Mimo wszystko nie mogłem się rozsiadać, co i tak uniemożliwiał mi coraz mocniejszy deszcz, więc po szybkich frytkach z majonezem pojechałem dalej.
W potężnej ulewie wjeżdżałem już do Naarden, gdzie miałem spędzić trzecią noc tej podróży (tym samym pojawiłem się po raz pierwszy w życiu we właściwej Holandii, a konkretnie Holandii Północnej). Miasteczko nie jest skrajnie małe, bo zamieszkałe przez 17 tysięcy ludzi, ale w tym przypadku jego historyczna część jest już jakby osobnym bytem, zamieszkiwanym pewnie przez góra dwa-trzy tysiące. Ta część jest bowiem klasycznym przykładem - świetnie zachowanym przykładem - twierdzy gwiazdy, obudowanej nie tylko grubym murem, ale w dodatku potężną i podwójną fosą. Wjechać lub wejść do twierdzy można tylko trzema mostami i bramami. Te groźne, potężne obwarowania kryją słodkie miasteczko o jajowatym kształcie, zdatne do okrążenia na nogach w jakieś piętnaście minut. Szczelnie zastawione przez niskie kamienice, z klimatycznym średniowiecznym kościołem na środku, bez tłumów, jedynie z paroma knajpami.
Naarden miałem szczęście podziwiać w trzech odsłonach: w późnopopołudniowej deszczowej, wieczornej deszczowej i porannej słonecznej. Każda miała swój osobny urok i każda bardzo mi się podobała, choć nie jest to jednak jedno z europejskich małomiasteczkowych arcydzieł. Na pierwszy rzut oka to druga Brugia albo nawet coś jeszcze lepszego ze względu na to odcięcie od świata fosą i murami, ale już na drugi widać holenderskie natężenie budynków i innych elementów współczesnych, które jednak radykalnie uszczuplają klimat, tylko w potencjale nieziemski. Mimo wszystko, zwłaszcza deszczową nocą, jest to klimat niemały i jeden z najgęstszych w Holandii. W Naarden miałem też okazję zjeść po raz pierwszy typowe niderlandzkie śniadanie, które zatytułowałbym "wszystko i nic". Trochę średnio przekonującego pieczywa, odrobina sera i wędliny, jedno jajko na miękko, masło orzechowe, jakieś musli z jogurtem, posypka wiórków czekoladowych do chleba (!), sok pomarańczowy i kawa. Bardzo podobny schemat miał mi się jeszcze kilkukrotnie w tej podróży powtórzyć.
Na inny typ twierdzy rzuciłem okiem rano, dziesięć minut po opuszczeniu Naarden. Muiderslot to najsłynniejszy zamek w kraju, szczycący się XIII-wiecznym rodowodem. Jako że trafiłem akurat na święto Zesłania Ducha Świętego, które jakimś cudem w świeckiej Holandii jest dniem wolnym od pracy, mogłem jedynie zerknąć na warownię z zewnątrz.
Wolność od pracy nie objęła innego zamku - Kasteel de Haar, wprawdzie dużo młodszego, ale o bardziej spektakularnej estetyce. Forteca stała tu co prawda od średniowiecza, ale pod koniec XIX wieku była bardzo zaawansowaną ruiną i wtedy została odbudowana praktycznie od nowa i z fantazją tamtych czasów, co zakończyło się już w wieku XX. Jest to więc drapieżna eksplozja architektonicznego historyzmu, niemal dojrzały Disneyland - bo wygląda na średniowieczny zamek rycerski bardziej natarczywie niż faktyczne średniowieczne zamki - ale trzeba przyznać, że jest też tego historyzmu arcydziełem. Zrobiono go z ogromnym rozmachem i nie licząc totalnego zadbania oraz nieco nadmiernej słodyczy wykonania, ma też w sobie sporo autentyczności.
I tak oto na dłuższy czas zakończyła się dla mnie przygoda z Holandią w znacznym stopniu nietypową, zaskakującą, nieznaną z widokówek. Miała powrócić jeszcze na ostatnie parę dni. Kilkanaście minut później byłem już jednak w Utrechcie, od którego rozpocząłem długodystansową podróż poprzez rdzeń i esencję niderlandzkości.
Ożeż Ty
OdpowiedzUsuń