Indywidualności jazzu: Art Tatum
1909-1956 / Toledo, Ohio, USA
Sedno wyjątkowości
Z pewnego punktu widzenia był najwybitniejszym pianistą w historii jazzu. Obdarzony słuchem absolutnym, nienormalną pamięcią, doskonałą koordynacją palców i nieskończoną inwencją improwizacyjną, wzniósł technikę gry na poziom nieosiągnięty w jazzie nigdy wcześniej i być może nigdy później.
Potrafił zrobić z fortepianem wszystko. Mógł grać z niedoścignioną prędkością, nieustannie posługując się ogromnymi ilościami ozdobników. Jego gra była niebywale skomplikowana harmonicznie: z nieludzką lekkością żonglował akordami, stosował modulacje, bawił się w politonalność, wprowadzał dysonanse. Pod względem harmonii był najśmielszym jazzmanem w latach 30., nie tylko posuwając się do tych kaskaderskich operacji, ale też choćby czerpiąc inspiracje z francuskiego impresjonizmu. Równie śmiało łamał i zmieniał rytm, a także dekonstruował melodykę tematu niekiedy niemal do jej zatarcia. Grał tak gęsto, że wystarczał sobie za cały kwartet instrumentalistów. A przy tych wszystkich fajerwerkach zawsze zachowywał płynność i feeling utworów, które nigdy nie traciły jazzowego idiomu i rozrywkowej lekkości.
Wyrastał na gruncie stride'u, jednak szybko od klasycznego stride'u się oddalił, mocno pogłębiając improwizację i oswobadzając lewą rękę. Intensywność improwizacji - na lata przed bebopem - doprowadził do poziomów bopowych, nigdy jednak samemu w bop nie wchodząc, zostając na zawsze w swingowym świecie lekkostrawnych standardów z bardzo silnym rdzeniem tematu utworu. Pośrednio jednak do rewolucji bopu się przyczynił. Jego muzyka miała nawet wpływy klasycznego repertuaru fortepianowego. Wytworzył unikalny styl, którego nikt nie powielił. Styl ten wywarł jednak znaczący wpływ na rozwój fortepianu jazzowego, uwalniając go ze stride'owych schematów i roli akompaniującej, a także na rozwój improwizacji w ogóle. Tatum był muzykiem jedynym w swoim rodzaju. Szukając porównań, można posunąć się nawet do określenia go Cecilem Taylorem tradycyjnego jazzu. Taylor zresztą chyba jako jedyny zbliżył się do Tatuma pod względem totalnego panowania nad fortepianem i inteligentnej wirtuozerii.
Będąc geniuszem fortepianowym, nie był jednak genialnym artystą: pozostał wielkim muzykiem, który nigdy nie stworzył wielkiej muzyki, a nawet nie próbował stworzyć. Jego twórczość sama w sobie nie osiągnęła głębi artystycznej - była poniekąd czystą techniką, zestawem form. Środki wyrazu i akrobacje techniczne stawały się w niej niemal treścią, ważniejszą od często banalnej emocjonalności utworów. Grając krótkie, rozrywkowe kawałki na bazie piosenek z uniwersum tradycyjnego popu, Tatum - z pewnego punktu widzenia - tworzył paradoksalnie sztukę abstrakcyjną. Była to esencja samego środka stylistycznego, dla którego temat stawał się tylko pretekstem. Miało to swoje logiczne konsekwencje; w jakimś sensie Tatum grał przez całe życie tylko jeden utwór: miałki emocjonalnie swingowy standard, zinterpretowany w spektakularnie improwizacyjny sposób. Po latach jego muzyka cieszy raczej intelekt niż duszę, niczym zajmujące zagadnienie matematyczne.
Strzępy biograficzne
- Był w znacznym stopniu niewidomy. Cierpiał na zaćmę, która - mimo trzynastu operacji - poskutkowała całkowitą utratą wzroku w lewym oku i znaczną w prawym.
- Tworzył głównie solo, rzadziej w trio czy kwartecie, ponieważ jego ekscentryczny styl z trudem dawał się godzić z obecnością innych muzyków. Tatum grał na nieosiągalnej dla kogokolwiek innego szybkości i chciał improwizować bez przerwy - nawet jego akompaniament był często bardziej improwizatorski niż solówka kolegi, której w danym momencie akompaniował.
- Dochodził do czterystu uderzeń na minutę.
- Miał genialny słuch - potrafił rozpoznawać wysokości dźwięków upadających przedmiotów i tym podobne - a także genialną pamięć, nie tylko zapamiętując błyskawicznie całe utwory, ale też dane statystyczne, zwłaszcza ze świata sportu. Wszystko, co grał, potrafił zagrać w każdej tonacji. Dzieła dopełniał rozstaw palców - jedną ręką obejmował dwanaście białych klawiszy fortepianu.
- W 1956 roku przeprowadzono ankietę wśród zawodowych pianistów jazzowych, w której mieli oni wskazać najlepszego kolegę po fachu w historii. Ponad dwie trzecie z nich wybrało Tatuma. Co jeszcze bardziej niezwykłe, zbliżone wyniki dała podobna ankieta trzydzieści lat później. Zachwycali się nim też giganci ze świata muzyki poważnej, jak choćby Vladimir Horowitz i Siergiej Rachmaninow.
- Pochłaniał duże ilości alkoholu, również podczas gry. Znajomy pianista oszacował, że Tatum regularnie wypijał w ciągu doby niecałe dwa litry whiskey i zgrzewkę piwa. Żadne relacje nie świadczą o tym, że wpływało to negatywnie na jego grę.
Dzieło życia
Piano Starts Here (1968) - kompilacja nagrań studyjnych z 1933 i koncertu z 1949
Art Tatum dożył wprawdzie epoki pełnowymiarowych albumów studyjnych i zdążył przed śmiercią co nieco ich nagrać. Nie doczekał natomiast czasów w pełni właściwych do tworzeniach przemyślanych, autorskich albumów z fortepianowym jazzem solo - a nawet gdyby ich dożył, prawdopodobnie nie miałby na coś tak ambitnego ochoty, woląc dalej dekonstruować kolejne i kolejne popowe standardy ze starych czasów.
Tymczasem - choć wbrew pozorom Tatum w zespole też miewał sens, jak choćby w sesji z Lionelem Hamptonem i Buddym Richem, którzy jakimś cudem nie dali mu się stłamsić - mógł on właśnie być najbardziej przeznaczonym do słuchania solo ze wszystkich jazzmanów w historii. I nagrywał solo również w latach 50., lecz moim zdaniem na tym etapie jego gra została już dotknięta pewną manierą i wyrachowaniem, tracąc nieco spontanicznej kreatywności wcześniejszych lat i coraz bardziej przypominając wytwór "genialnej maszyny". Stąd nie żaden album wymyślony i wydany za życia pianisty, lecz ta właśnie kompilacja, stworzona dwanaście lat po jego śmierci, stanowi dziś chyba najbardziej satysfakcjonujący i reprezentatywny zestaw muzyki Tatuma.
Zawarto tutaj materiał z dwóch źródeł, oddalonych od siebie aż o szesnaście lat. Pierwsze cztery utwory to obie strony dwóch pierwszych singli Tatuma, które nagrał krótko po przybyciu do Nowego Jorku, które przyniosły mu rozgłos i pozostały na zawsze tymi najbardziej znanymi. Pozostała część kompilacji to zapis z koncertu, jaki Tatum dał w maju 1949 roku w Shrine Auditorium w Los Angeles.
Różnica tylu lat jest mniejsza, niż można by się spodziewać - Tatum z grubsza grał już swoje w wieku 24 lat i nie przestał do śmierci. Jest jednak zauważalna. Nagrania z 1933 to jeszcze artysta osadzony w świecie stride'u, z charakterystyczną skocznością rytmu, apodyktyczną synkopą i barowym, zawadiackim luzem. Są to już kawałki harmonicznie poszukujące, ale poszukiwania zostają przemycone pod warstwą show, jakim jazz w tamtych czasach być musiał. Przemawiają przede wszystkim zagęszczeniem ozdobników, szybkością, płynnością. Tiger Rag, wizytówka pianisty, jest utworem szczególnie reprezentatywnym dla kosmicznej techniki Tatuma, choć wolę nieco bardziej wysublimowane Tea for Two i Sophisticated Lady, najciekawsze z punktu widzenia harmonii.
Kawałki koncertowe pokazują Tatuma, który może sobie już pozwolić na to, na co tylko chce, który ma więcej nonszalancji i akcent poszukiwań przesunął z ornamentacji na rozbijanie rytmu, rozwarstwianie i zaburzanie harmonii, łamanie melodyki. Nie mogę się opędzić od myśli, że brzmi to jak przygotowanie świata na Cecila Taylora. Pod koniec albumu robi się trochę wodewilowo, ale takie How High the Moon czy Yesterdays to naprawdę wyrafinowana i progresywna formalnie rozgrywka - jak mało który jazz pierwszej połowy stulecia.
Jeden i drugi świat ma swój osobny urok - ciężko mi powiedzieć, który bardziej lubię. Rzeczy formalnie ciekawsze dzieją się zdecydowanie w 1949, ale nagrania z 1933 mają jakby nieco więcej naturalności i uroku. Tak czy inaczej przy jednych i drugich, gdy bardzo mocno skupię się na kaskadach dźwięków, mam momenty, w których niepociągająca mnie swingowa emocjonalność przestaje istnieć i odnajduję się doznającego tę muzykę na głębszym poziomie, w dziedzinie abstrakcji. Nawet gdy te momenty się kończą, jestem skłonny przeżyć banał repertuaru dla przyjemności z obserwacji samego kunsztu. Wirtuozerii Tatuma łatwo zarzucić czczość i pozerstwo, ale ja ich w niej na ogół nie słyszę - to po prostu zabawa kosmity.
Wybrane dzieła pozostałe
Art Tatum Trio (1944): 5.5/10
The Tatum Solo Masterpieces Vol. 1 (1953): 7.5/10
The Tatum Group Masterpieces (1955): 7.5/10
The Art Tatum-Ben Webster Quartet (1958, nagranie z 1956): 7.0/10
Polecane utwory
How High the Moon (1949), Makin' Whoopee (1955), Yesterdays (1949), Love for Sale (1953), Tea for Two (1933), Body and Soul (1953), Sophisticated Lady (1933), All the Things You Are (1956)
Cecil Taylor dla starych bab xD
OdpowiedzUsuń