Gabriel García Márquez: "Sto lat samotności"

1967 / przekład: Grażyna Grudzińska, Kalina Wojciechowska

Z moich czterech ulubionych dziedzin sztuki - muzyki, malarstwa, kina i literatury - ta ostatnia oddziałuje na odbiorcę w najmniej bezpośredni sposób, jako jedyna nie wywierając wpływu na zmysły i intelekt, a jedynie na intelekt. Stąd zresztą, być może, w obrębie enigmatycznego pojęcia "sztuki" literaturę umieszcza się najrzadziej, często operując świadectwem rozłączności przez wyrażenie "sztuka i literatura". Ja umieszczam ją tam lekką ręką, ale właśnie tą jej przypadłością uzasadniam sobie, że literatura, mając swoje przewagi nad pozostałymi, ma też nieco trudniejsze zadanie, jeśli chodzi o tworzenie atmosfery, to znaczy - w skrócie - o przenoszenie odbiorcy w stan odmiennej świadomości, o sugestię nadrzeczywistości, o zanurzenie w świecie tych najbardziej wymykających się słowom imponderabiliów (przenosi - naturalnie - skuteczniej niż cokolwiek innego w rzeczywistość świata przedstawionego, ale pomiędzy jednym i drugim jest różnica o tyleż subtelna, co kategoryczna; jedno jest domeną ogólnej wrażliwości duszy, a drugie domeną wyobraźni). Dźwięki i obrazy, odwołując się do pierwiastka pozarozumowego, mają tu łatwiej niż słowa, które już na pierwszy rzut oka, z samej istoty, rozpoznajemy jako wytwory ludzkiego umysłu, jako profanum.

Nie wiem, czy to wszystko wpisuje się w jakąś uniwersalną prawdę - prawdą jest natomiast dla mnie i dla mojego odbioru sztuki. W związku z tym nawet nie wymagam od pisarzy zbyt szczelnego otoczenia mnie tak pojmowaną atmosferą i często uwielbiam książki, które pod tym względem otaczają mnie bardzo nieszczelnie. Nielicznym magikom jednak się udaje. I jak mógłbym bardziej wyrazić uznanie dla Gabriela Garcii Márqueza, niż mówiąc, że chyba nikomu nie udało się to lepiej od niego, jeśli brać pod uwagę to wszystko, co w życiu przeczytałem - nawet jeśli Sto lat samotności nie zostanie moją ulubioną powieścią, bo przegrywa z paroma innymi na innych polach.

Jest ta powieść skończonym arcydziełem, jeśli chodzi właśnie o konstruowanie powietrza niewyobrażalnie wręcz gęstego od rozmaitych niewidzialności - poczynając od emocji, przez uczucia, idee, nastroje, motywy, aż w końcu po "coś", co wisi w tym powietrzu i nie daje się już precyzyjnie nazwać, aż po metafizykę. Metafizykę niezwulgaryzowaną, nigdy niewymuszaną, nieprzywoływaną bezpośrednio, a jedynie przez stworzenie dla niej środowiska. Tym powietrzem przesiąknięta jest wyimaginowana wioska, w której rozgrywa się akcja, ale na niej się ono nie kończy - jest uniwersalne, w trakcie lektury wyczuwalne obok naszego fotela lub ławki w parku. Márquez prowadzi słowa w ten sposób, by niemal bezprzestannie - choć z absolutnie niezbędnymi przerwami na wytchnienie w towarzystwie faktów czy nawet humoru - miało się wrażenie, że nad tymi słowami, nad dosłownością treści, unosi się coś więcej, jakaś treść właściwsza. Czytałem chyba tylko jedną książkę w życiu, w przypadku której rozkosz, jaka z tego zjawiska wynika, była równie bezpośrednia.

Nie czytałem natomiast żadnej książki, nie zgłębiałem żadnego dzieła sztuki, które pełniej zrealizowałoby niespisane założenia realizmu magicznego - za pomocą którego powyżej opisany sukces był w ogóle możliwy. Márquez serwuje nam bowiem magię, opowiadając - co do zasady - dość zwyczajne losy dość zwyczajnych ludzi; nie tworzy niesamowitych historii ani nie konstruuje fascynujących portretów psychologicznych. Są wśród tych losów zdarzenia zupełnie niezwyczajne, doniosłe, ale na ogół nie różnią się dramatycznie od doniosłych zdarzeń w "naszych" życiach - poza nimi jest zaś na tych kartach mnóstwo codzienności, prostych czynności, przyziemności. I na tym realistycznym, miejscami naturalistycznym nawet gruncie, tworzy magię - po pierwsze wplatając z chirurgiczną subtelnością zdarzenia czy nawet ćwierć-zdarzenia nadnaturalne, a po drugie operując wybitnym językiem.

Język Márqueza jest bez wątpienie jednym z najlepszych w dziejach, będąc niemal już idealnym połączeniem liryzmu i smaku (który występuje tu trochę w roli umiaru). Fenomenalne są metafory autora, porównania, zestawienia na pierwszy rzut oka niewspółgrających ze sobą pojedynczych słów i całych obrazów. Fenomenalnie za pomocą słów potrafi on oddawać złożone emocje, których nie da się zbyć pojedynczymi określeniami, na które potrzeba artysty (jest to autor "klasyczny", to znaczy chyba najlepiej ze wszystkiego wychodzi mu oddawanie zjawisk z uniwersum miłości i pożądania, ale tuż za nimi stoją uniwersa samotności, nostalgii, melancholii). Fenomenalny jest też jednak rytm, w jakim autor je serwuje, bezbłędnie panując nad gęstością liryzmu, zachowując subtelność i pozwalając odetchnąć (może krótkimi momentami gęstość była dla mnie nadmierna, ale tak nieznacznie, że traktuję już to jako czysto subiektywną kwestię). Jednocześnie Kolumbijczyk nie jest literackim akrobatą i są autorzy, którzy tworzyli zdania bardziej wyrafinowane, bardziej ekwilibrystyczne, w pewnym sensie bardziej kunsztowne. Tu jest ciągle sporo prostoty, ale jest już ona raczej zaletą niż wadą, doskonale sprzęgając się z realmagiczną koncepcją całości.

Wszystko, co napisałem do tej pory, dotyczy odbioru dość bezpośredniego, stosunkowo prostego, ale powieść ta jest jeszcze czymś więcej, niż tylko emocjami, atmosferą i pięknym językiem. Dla mnie przede wszystkim pewnym artystycznym traktatem na temat czasu. Z jednej i tej głównej strony, kilkupokoleniowa opowieść o Macondo i jego mieszkańcach, z powtarzanymi imionami, cechami charakteru, zachowaniami, daje poczucie czasu jako okręgu lub jako punktu, gdzie wszystko się powtarza lub w innej koncepcji wszystko dzieje się jednocześnie. Z drugiej strony historia Macondo przebiega w taki sposób, że ostatecznie daje też zarazem poczucie przytłaczającej skończoności i zmienności. Ludzkość się nie zmienia, ale świat tak. Za czym docieramy do - nomen omen ponadczasowej - kantowskiej antynomii, zgodnie z którą wszechświat nie może mieć początku w czasie, a zarazem musi mieć w nim początek.

"Realizm" w realizmie magicznym Márqueza jest być może przyczyną, że nie będzie to (raczej) nigdy moja ulubiona powieść wszech czasów i że skąpię wyższej oceny. Jest to już moja przypadłość, że szukam w sztuce między innymi wielkich indywidualności, że uwielbiam jednostki fascynujące i oryginalne, a tymczasem Sto lat samotności rządzone jest bohaterem zbiorowym, na którego składają się jednostki w najlepszym razie interesujące przez swoje dziwactwa. Albo i prościej - fragmentami, dość krótkimi, czułem zbyt bliskie towarzystwo opery mydlanej. Ale nie czytajcie mnie i moich wydumanych, profanacyjnych zastrzeżeń - czytajcie Márqueza, bo trzeba zdążyć.



9.5/10

Komentarze