Cocteau Twins: "Heaven or Las Vegas"

1990

Z pewnym niedowierzaniem odkryłem, że ten album, który kilka lat wcześniej bez większego rezultatu przeleciał mi przez głowę i który deprecjonowany jest trochę jako zbyt bezpieczny przez kilka osób, których zdanie poważam, ma w sobie coś z arcydzieła popu. Po raz drugi skłoniłem się przed Cocteau Twins, zadziwiony, że parę lat po znakomitym Treasure jeszcze raz wykazali się niesamowitym instynktem i jeszcze raz zrobili świetną muzykę bez niemal jakichkolwiek awangardowych i jawnie progresywnych posunięć. To nie jest album do przesady złożony i wystarczy trochę wrażliwości, żeby go doznać prawie w pełni, stąd mógłbym zacząć i skończyć od atmosfery i warstwy emocjonalnej, jaką stwarza. Ale czuję się w obowiązku trochę go bronić przed "deprecjonistami", więc parę słów o tym, co konkretnie zespół zrobił tu tak bardzo dobrze i co pozwoliło na ten efekt.

Nie jestem pewien, co jest najważniejsze, ale bardzo ważne jest brzmienie, jak zwykle w przypadku Cocteau Twins dość wybitnie zrobione, będące połączeniem wspaniałej eteryczności, senności, nierealności - uzyskiwanych przez rozlane, gładkie, elektroniczne dźwięki i rozmarzony wokal - z tym razem niemałą cielistością, krwistością, pewnym ciężarem, wyznaczanymi przez zdecydowaną perkusję i te bardziej zdecydowane fragmenty gitar. Z największym chyba zaskoczeniem odkryłem bardzo interesującą warstwę harmoniczno-melodyczną, która jest kluczowa dla pewnej osobności tego albumu. Harmonie nie są nie z tej ziemi progresywne, ale bywają bardzo nieoczywiste, są bezbłędnie poprowadzone i w pewnych momentach w zaskakujący sposób "chromatyzowane", wzbogacane lub zaburzane, co czasem istotnie zmienia narrację emocjonalną danej piosenki. Melodyka, reprezentowana głównie przez wokal - pod względem której to jeden z moich ulubionych popowych albumów, bo jest naprawdę śliczna, nielekko chromatyczna, pełna nieoczywistych rozwiązań - wchodzi niekiedy w interesującą relację z harmonią, nie podporządkowując jej się całkowicie, a nawet naruszając ją. Sam wokal - jeden z najlepszych żeńskich wszech czasów - zasługuje na osobne uznanie, bo bez zdolności Elisabeth Fraser ta melodyka już tak ciekawa by nie była. W końcu jest jeszcze faktura, dość gęsta, pełna z jednej strony dobrze zazębiających się ze sobą dźwięków i schematów, a z drugiej - bardzo smacznych kontrapunktów pomiędzy wokalem a instrumentami lub wokalem a nałożonym na niego wokalem.

Efekt dźwiękowy tego wszystkiego jest w sumie naprawdę imponujący, wręcz symfoniczny, bardzo mięsisty przy całej tej eterycznej atmosferze. W połączeniu jeszcze z bezpośrednią, prostą, mocno zaakcentowaną rytmiką całość staje się charyzmatyczną, nieodpartą, zalewającą wszystko, hipnotyczną falą.

Efektem właściwym jest natomiast ta niepodrabialna atmosfera: odrealniona, gorąca, spirytualna i zmysłowa, eteryczna i erotyczna, delikatna i zdecydowana, rozmarzona, nokturnalna. Wspólnie z atmosferą, nierozerwalnie wręcz, rozpływają się emocje osadzone w niejednoznacznej, interesującej dziedzinie, balansujące pomiędzy radością, spełnieniem, ekscytacją, ekstazą nawet, a melancholią, samotnością, niepewnością i desperacją. Krótko mówiąc, jest to wszystko bardzo romantyczne romantyzmem pięknym, ale i nie cukierkowym, kojarzące się trochę ze stanem zakochania. A dołożywszy do tego jeszcze wybitny i wybitnie kobiecy wokal Fraser, wychodzi album, który odbieram jako co najmniej jeden z najbardziej kobiecych vel kojarzących mi się z kobietami w dziejach.

Tak jak Treasure, tak i Heaven or Las Vegas jest małą kopalnią diamentów - prawie wszystkie utwory są bardzo dobre. Dwa słabsze Fotzepolitic i Road, River and Rail wynagradzają trzy wybitne: spektakularny melodycznie i doskonale słodko-gorzki Cherry-coloured Funk, najpotężniejszy emocjonalnie utwór tytułowy z jednym z czołowych momentów harmonicznych w refrenie, w końcu wyśmienity pod względem relacji linii wokalnych, ekstatyczno-zdesperowany i nieprzewidywalny emocjonalnie I Wear Your Ring.

Jest to oczywiście album bezpieczniejszy, nawet znacznie, mniej oryginalny i jednak nie tak niesamowicie klimatyczny jak Treasure (ale osobny szacunek należy się twórcom za to, że stworzyli drugą rzecz wysokiej jakości w zdecydowanie innej koncepcji i formalnej, i emocjonalnej). To już muzyka na wskroś rozrywkowa i popowa, do której nie można podejść z jakimiś kosmicznymi wymaganiami, w której na pewne schematyczne posunięcia trzeba przymknąć oko. Przymykam z rozkoszą, bo rozkoszne ma w sobie zalety.



8.5/10

Komentarze