Powiat kamiennogórski. Perły w lnianej szczelinie
Gdzie więc popełniłem błąd? Po pierwsze, zapominając lub nie kojarząc, że na tym obszarze znajduje się parę topowych dolnośląskich atrakcji. Po drugie, nie mając pojęcia o kilku nieuważanych za topowe, w ogóle średnio znanych, ale wybitnych miejscach. A po trzecie, i to stanowi clou całej sprawy, mylnie sądząc, że ta wyrwa w Sudetach musiała oznaczać wadę.
Faktycznie Sudety uspokajają się tu na trochę i faktycznie główne sudeckie podregiony powiatu - Góry Kamienne i Brama Lubawska, będąca nie pasmem, a kotliną - nie mogą się równać z Karkonoszami i Górami Wałbrzyskimi. Ale właśnie dzięki temu - dzięki górom niższym i rzadziej usianym, rozrzedzonym otwartymi przestrzeniami kotlin - region ten jest wyjątkowy, bo pozwala na rozległe widoki i dalekie perspektywy, nie tylko z pojedynczych punktów widokowych, ale z całych tras. Jest regionem pełnym świeżego oddechu, przestrzeni - ale wciąż regionem górskim, a przez to pięknym. Zwłaszcza że tak naprawdę powiat nachodzi na rzadko spotykaną w swojej różnorodności mieszankę sudeckich pasm - poza Bramą Lubawską i Górami Kamiennymi są to jeszcze Rudawy Janowickie, Góry Wałbrzyskie oraz skrawki Karkonoszy, Gór Stołowych i Obniżenia Ścinawki. Graniczą tu Sudety Zachodnie z Sudetami Środkowymi. A abstrahując od klasyfikacji - jest po prostu na co popatrzeć i gdzie pojeździć w ładnym otoczeniu przyrody, mimo że brakuje jakichś legendarnych szczytów.
Powiat kamiennogórski się jednak na tym nie zatrzymuje i okazuje bardzo silny również pod względem miejsc stworzonych ręką ludzką. Jedno z nich jest topową atrakcją Dolnego Śląska, Polski, a nawet moim zdaniem ociera się o coś, co w mojej głowie jest czołówką atrakcji europejskich. Pozostałe pomniki kultury są bardziej kameralne, ale region jest urzekający po prostu jako region - ze swoją charyzmatyczną historią, nierozerwalnie związaną z rzemiosłem i przemysłem tkackim.
Przygodę z powiatem rozpocząłem od przynależnego mu skrawka Rudawskiego Parku Krajobrazowego i od pewnego falstartu. Liczyłem się z tym, że najpopularniejsza atrakcja powiatu - Kolorowe Jeziorka - może o tej porze roku objawiać się w niepełnej krasie, ale zaryzykowałem. Niestety znalazłem jeziorka monochromatyczne - białe, bo zamarznięte i przysypane śniegiem. W cieplejsze dni ten kompleks czterech zbiorników wodnych, powstałych w 1902 roku po zamknięciu tutejszych kopalni pirytu, mieni się niesamowitymi barwami dzięki kryjącym się pod nimi skałami i minerałami. Szczęściem w nieszczęściu było to, że ta okolica (jeziorka są poukrywane w masywie Wielkiej Kopy, szczycie o wysokości 871 m n.p.m.) w śnieżnej scenerii jest piękniejsza niż w lecie, magiczna wręcz, a w dodatku niemal opustoszała, podczas gdy normalnie przyciąga lekkie tłumy. Drugim szczęściem jest fakt, że odwiedzałem to miejsce niecałe cztery lata temu i mogę złamać zasadę decorum, posiłkując się zdjęciami Purpurowego i Błękitnego Jeziorka z tamtego czasu. Pozostałe zbiorniki - Żółte Jeziorko i Zielony Stawek - są dużo mniej spektakularne.
Już niedługo po opuszczeniu tej krainy miałem śrubować falstart. W kościele we wsi Raszów, według zdjęć i przekazów, mieści się Mauzoleum Schaffgotschów, śląskiego rodu arystokratycznego o frankońskich korzeniach. Mauzoleum pełne jest kamiennych sarkofagów z XVI wieku o dużych walorach estetycznych. Niestety tegorocznej zimy doświadczenie było takie samo, jak w lecie 2018: zamknięty na cztery spusty kościół, opustoszała wieś i skromna tabliczka, sygnalizująca fakt istnienia mauzoleum, ale bez jakiejkolwiek wskazówki, jak można by je zobaczyć.
Następny punkt podróży wynagrodził mi te zgrzyty i to w nieoczekiwany sposób. Nie spodziewałem się nie wiadomo czego po Zadziernej. Jest wprawdzie najwyższym wzniesieniem Bramy Lubawskiej i zalicza się do Korony Sudetów Polskich, ale po pierwsze Brama Lubawska to kotlina, a po drugie - kto właściwie słyszał o Zadziernej? A jednak okazała się jednym z moich największych pozytywnych zaskoczeń podróżnych. Droga na szczyt - gdyby nie śnieg i lód, droga krótka i bardzo łatwa - jeszcze przesadnie ekscytująca nie jest (choć miła - fajny widok na Rudawy w pewnym momencie), ale punkt widokowy na obrywie skalnym na końcu to rewelacja. Rozciąga się z niego widok bajeczny - bajeczny dzięki rozległej przestrzeni i malowniczej roli sporego zbiornika wodnego, zwanego Jeziorem Bukowskim lub Zbiornikiem Bukówka. Zebrałem tu kolejny dowód na moją tezę, że rozległe widoki z wysokości są jak masaż duszy oczami.
Na sporym głodzie zjechałem na późny obiad do mniejszego z dwóch miast powiatu, Lubawki (Liebau), która otrzymała prawa miejskie prawdopodobnie w 1292 roku. Lubawka, zamieszkiwana przez sześć tysięcy ludzi, znana jest głównie z tego, że przecina ją droga krajowa nr 5 i jakieś dwa kilometry na południe od rynku miasta znajduje się przejście graniczne do Czech; jest tu więc całkiem sporo miejsc noclegowych. Sama w sobie faktycznie nie jest zbyt interesująca - żadnego naprawdę ciekawego budynku, prawie puste ulice, brak atrakcji. Oddać jednak muszę, że rynek z ładnymi podcieniami jest zdecydowanie przyjemnym, spokojnym miejscem, pani w knajpie była bardzo miła, a typowo polska carbonara ze śmietaną, boczkiem i cebulą - niezaprzeczalnie pożywna.
To nie był koniec bardzo pozytywnych zaskoczeń tego dnia. Na nocleg zjechałem do pobliskiej wsi Chełmsko Śląskie (Schömberg). Gdyby nie straciło praw miejskich w 1945 roku (dzierżyło je od 1289), byłoby najpiękniejszym miastem powiatu i jednym ze śliczniejszych w województwie - a tak jest po prostu najpiękniejszą miejscowością. Przyjechałem tu się wyspać i zobaczyć jedną, konkretną atrakcję, a tymczasem moje serce skradł na wstępie arcyklimatyczny, kwadratowy, pochyły rynek z pierzeją świetnych, barokowych kamienic z podcieniami i posągiem Jana Nepomucena.
Jeśli chodzi o wspomnianą atrakcję, to są nią domy tkaczy, zwane Dwunastoma Apostołami (określenie byłoby pewnie bardziej popularne, gdyby jeden z apostołów się nie spalił i obecnie domów nie było jedenaście). Powstały w 1707 roku z fundacji cystersów z Krzeszowa dla czeskich tkaczy lnianego płótna. Są czymś fenomenalnym, zarówno z estetycznego punktu widzenia, jak i z historycznego. Budynki, a raczej cały kompleks budynków z drewna w dobrym stanie o ponad trzystuletnim rodowodzie, stojący nie w skansenie, a dokładnie tam, gdzie stał od początku - kaman, przecież to absolutna rewelacja godna listy UNESCO. Co więcej, w jednym z domów mieści się rzemieślniczy warsztat tkacki.
O zmierzchu zrobiłem sobie jeszcze krótki wypad z Chełmska na południe, przez wieś Uniemyśl do wsi Okrzeszyn, stykającej się z Czechami. Jest tu droga do Czech, ale niemożliwa do przekroczenia bez przepustki. Ten rejon jest dość magiczny, czuć w nim atmosferę krańcowo-światową. Wzmacnia ją opuszczony, stary kościół ewangelicki z różowawego kamienia. Magię wieczora dopełnił zaskakująco ładnie oświetlony rynek w Chełmsku.
Magia nie skończyła się po przebudzeniu. Bardzo wczesnym rankiem dotarłem na skraj Gór Stołowych i po kilkunastu minutach samotnej jazdy ziemistą drogą dotarłem na pusty parking przy atrakcji naturalnej, zwanej Głazami Krasnoludków vel Gorzeszowskimi Skałkami. Ten rezerwat przyrody prezentuje typowe dla tego pasma formacje skalne, przypominające trochę broń obuchową albo grzyby. Są spore i spore robią wrażenie, a w połączeniu ze świtem i brakiem żywego ducha naokoło - miejsce jest natchnione. Na jego grzbiecie rozciąga się rozległy widok z bazyliką w Krzeszowie w oddali.
Z pewnymi trudnościami udało mi się odnaleźć osobliwość we wsi Kochanów - kamienny stół sędziowski, pochodzący ze średniowiecza. Wizualnie nie prezentuje się niebywale, jednak podobno w kontekście kompletności zachowania jest unikatem na skalę europejską. Tak przynajmniej głosi tabliczka, a kto by się kłócił z tabliczką.
W sąsiedniej wsi Gorzeszów zahaczyłem o osobliwość nie kultury, a natury - tzw. Diabelską Maczugę, 7-metrowy kawał skały o specyficznym kształcie, wystający z ziemi. Tabliczka "1813-1913", jaką w niego wryto, upamiętnia bitwę pod Lipskiem.
Na tym etapie miałem już za sobą kilka świetnych punktów powiatu, ale jeśli oglądać w nim tylko jedną rzecz, to jednak Sanktuarium w Krzeszowie - miejsce, do którego nieco wyświechtany termin "perła śląskiego baroku" pasuje tak bardzo, że nie można go choć w tym przypadku nie użyć. Jest to przypuszczalnie najwspanialszy zespół barokowych budowli na Śląsku, a kto trochę zna Śląsk, ten wie, że znaczy to sporo. Właściwie to też kandydat na najwspanialszy w całej Polsce.
Kompleks powstawał na przełomie XVII i XVIII wieku z ramienia, oczywiście, zakonu cystersów. Składa się nań kilka budynków, ale najważniejsze są dwa kościoły. Ten mniejszy, mniej imponujący i nieco starszy, z ostatniej dekady XVII stulecia, to Kościół św. Józefa. Zarówno z zewnątrz, jak i od środka jest to barok dość stonowany, oszczędny, elegancki. Niemniej jednak freski Michaela Willmanna, zwanego "śląskim Rembrandtem", przedstawiające głównie sceny z życia św. Józefa, to trochę rewelacja. Podobał mi się też elegancki, pełen idealnych proporcji rozkład przestrzenny kościoła, na czele z wąską, podłużną wnęką prezbiterialną bez standardowego bombastycznego ołtarza, za to z wielkimi freskami.
Do Krzeszowa przyjeżdża się jednak przede wszystkim dla Bazyliki WNMP z lat 1728-1735. Mimo licznych pyszności wnętrz najbardziej urzekła mnie fasada, ze swoją strzelistością wręcz gotycka, ale w całej reszcie rozwiązań esencjonalnie barokowa. Iluminacyjna, tańcząca, potężna, finezyjna, rytmiczna, z fantastycznymi hełmami.
Zwiedzanie samego kościoła poprzedza wizyta w Mauzoleum Piastów Śląskich na jej tyłach, które jest bombastycznym, skąpanym w barwnych marmurach, pięknym barokowym pomieszczeniem samym w sobie. Znajdują się tu między innymi sarkofagi Bolka I i Bolka II.
Ścisłe wnętrze bazyliki jest takie, jak można się spodziewać - przepych, pompa, drobiazgowy detal, iluzoryczne sklepienie, freski, pozłacane nastawy, dowalony ołtarz główny, jedne z najwystawniejszych organów w kraju, wszędobylskie teatralne rzeźby, wyśmienite stalle oparte na tych rzeźbach i niezbyt wiele mistyki (modliłbym się prędzej w kościele św. Józefa). Przyznam, że nie jest to wcale architektura aż tak bardzo w moim typie - jest minimalnie zbyt cukierkowo i pstrokato, jak to często w śląskim baroku - ale robi dość potężne wrażenie.
Na sam koniec podróży zostawiłem sobie stolicę powiatu - Kamienną Górę (Landeshut), 20. miasto województwa, które zapełnia 18,5 tysiąca mieszkańców. Otrzymała prawa miejskie w 1292 roku, a od XVI wieku słynęła jako potężny ośrodek tkacki. Dziś jest cieniem dawnej świetności przemysłowej, ale wciąż parę zakładów tkackich tutaj funkcjonuje. Nie pamiętam już, dlaczego wydawało mi się, że Kamienna Góra jest miastem niezbyt ładnym i średnio ciekawym - ważne, że już wiem, że jest całkiem ładna i całkiem interesująca. Na dzień dobry zaskoczył mnie w niej wprawdzie bezratuszowy, ale bardzo przestronny i przyjemny rynek z kilkoma ślicznymi kamienicami.
W jednej z tych kamienic mieści się Muzeum Tkactwa, gdzie spędziłem bardzo zajmującą godzinę. Tkactwo to tylko część - choć spora - wystawy stałej; generalnie jest to po prostu typowe muzeum miejskie, z silnym akcentem na tkactwo ze względu na historię regionu. Sporym atutem tego miejsca nie są jedynie eksponaty, ale też pan przewodnik, z którym wymieniłem się wiedzą o Dolnym Śląsku i nie tylko (oczywiście w tej wymianie to ja nieporównywalnie więcej dostałem, niż dałem). Zdecydowanie najbardziej fascynującym eksponatem jest maszyna żakardowa - mechanizm tkacki wykorzystujący karty perforowane. Została wynaleziona w 1805 roku przez Josepha Marie Jacquarda i uważa się ją za pierwsze w historii urządzenie programowane.
Na rynku nie ma ratusza, ale urząd miasta rezyduje nieopodal w pięknym neorenesansowym gmachu z lat 1905-1906.
Kamienna Góra nie ma wspaniałych kościołów - kiedyś był nim obecny Kościół Matki Bożej Różańcowej, jeden z czterech zachowanych kościołów łaski, zbudowanych na początku XVIII wieku w liczbie sześciu (była to w pewnym sensie druga tura kościołów pokoju - ukłon dla protestantów od katolickiej władzy). Imponuje do dziś oryginalna bryła budowli z wielkimi oknami i na planie krzyża greckiego, wzorowana na kościele Katarzyny Wazówny w Sztokholmie. Pełne przepychu wnętrze zostało jednak po II wojnie światowej do cna ogołocone i wywiezione do Warszawy.
Finalny akord podróży po powiecie rozległ się pod ziemią - w mrocznych korytarzach trasy turystycznej Projekt Arado, reklamującej się jako "zaginione laboratorium Hitlera". Reklama reklamą, a prawda prawdą - pomieszczenia faktycznie pochodzą z czasów austriackiego akwarelisty, ale miały służyć za schron przeciwlotniczy (choć ich historia i rola nie zostały do końca wyjaśnione). Tak czy inaczej są to klimatyczne, istotnie mroczne przestrzenie, dziś wypełnione licznymi pozostałościami militarnymi z wojen światowych, które zostały mi opisane przez bardzo rzetelną przewodniczkę. Największy skarb jest niepozorny - to głowica legendarnej rakiety V-2 z ostatniego zdjęcia.
Kończę wpis i czuję w palcach i głowie jego długość. Na ziemi kamiennogórskiej jest na co popatrzeć - a jednak wszystkie te atrakcje zmieściłem w dobie z niewielkim hakiem i nie była to doba skrajnie intensywna, bo w Chełmsku Śląskim mogłem sobie pozwolić na długi i spokojny wieczór z Boską komedią i tanią herbatą, jaką znalazłem w ośrodku noclegowym. Gdyby nie śnieg, lód i dalekie od górskiego ideału buty, byłoby jeszcze luźniej. Dysponując całym weekendem, można więc na bazie tego powiatu zorganizować sobie wyjazd, który będzie czasem pełnym wyluzowania, a jednocześnie da odczucie sporej ilości wrażeń. Nie radzę lekceważyć tej możliwości.
Komentarze
Prześlij komentarz