Powiat kłodzki: część I. Podziemne i podbniebne przewagi bycia innym
Pierwsze wrażenie wyjątkowości dostarczy już rzut oka na mapę - i to całej Polski. Powiat kłodzki jest po Mierzei Helskiej największym odstępstwem od co do zasady bardzo nudnego, niemal kwadratowego kształtu polskiej linii granicznej. Sam przypomina bardziej podłużny prostokąt, którego jakieś 3/4 obwodu stanowi granica polsko-czeska, a jedynie 1/4 to połączenie z resztą Polski i zarazem resztą województwa. Jest swoistym półwyspem Polski, wcinającym się w Czechy, od rodzimej strony graniczącym z powiatami wałbrzyskim, dzierżoniowskim i ząbkowickim. Drugi rzut oka na mapę, tym razem z podziałem administracyjnym województwa, zdradza kolejną skrajność: to zdecydowanie największy jego powiat (nie jest przy tym najbardziej zaludniony, wyprzedzają go powiaty świdnicki, wrocławski i oczywiście sam Wrocław).
Od kwestii granic państwowych jest mniej niż pół kroku do kwestii historycznych: również z tego punktu widzenia to obszar wyjątkowy, który historycznie w ogóle nie jest częścią Dolnego Śląska ani całego Śląska (w granicach województwa dolnośląskie podobny kazus to jeszcze tylko jego zachodnie rubieże, historyczne Łużyce). Ale nie jest też częścią jakiegoś innego, większego regionu, lecz osobnym bytem, określanym mianem "ziemi kłodzkiej". Jego losy były wprawdzie zbliżone do losów Dolnego Śląska, ale nie tożsame. W średniowiecznym okresie sporów polsko-czeskich dużo więcej czasu spędzał w granicach państwa czeskiego, przejęty po raz pierwszy na całe stulecia przed tym, jak Czesi przejęli cały dzisiejszy Dolny Śląsk. I choć potem razem z Dolnym Śląskiem wędrował z rąk do rąk - habsburskich, pruskich, polskich - zachowywał odrębność tytulatury i świadomości tożsamościowej mieszkańców.
Jeśli chodzi o współczesny charakter regionu - bo ziemia kłodzka to w zasadzie region w regionie - nie jest już on aż tak jednoznacznie indywidualny. Wydaje się na pierwszy rzut oka logicznym przedłużeniem tożsamości całej ściany południowej województwa - jest mocno górski, jest mocno zielony, pełen pięknej przyrody, ciekawej historii i tajemniczych atmosfer. Ale w kwestii atmosfery właśnie coś jest w moim odczuciu inaczej. Odczułem ją jako nieco zmiękczoną, nieco rozluźnioną, uspokojoną względem Karkonoszy i okolic, ziemi wałbrzyskiej czy rejonu Gór Sowich. Być może to dlatego, że posępne górnicze miasteczka i zatłoczone kurorty zastępuje tu malownicza urbanistyka Kłodzka czy Bystrzycy Kłodzkiej oraz z definicji hedonistyczny charakter licznych miast zdrojowych. Może przez to, że centralna część regionu tworzy Kotlinę Kłodzką, obniżenie otoczone z prawie wszystkich stron górami, dające pewne poczucie bezpieczeństwa i przytulności - można się tu dostać praktycznie tylko przez górskie przełęcze. Może przez to, że te góry mają dość łagodny, spokojny przebieg, nawet jeśli gdzieniegdzie dochodzą do znacznych wysokości. A może w końcu przez to, że jak na swoją atrakcyjność to ciągle stosunkowo mało eksplorowany zakątek województwa, niezadrapany przez masową turystykę.
Być może najważniejsze zostawić muszę na koniec tego przydługiego wstępu. Powiat kłodzki kandyduje na najbardziej atrakcyjny turystycznie ze wszystkich na Dolnym Śląsku (to jest na współczesnym Dolnym Śląsku, który oznacza ni mniej, ni więcej niż województwo dolnośląskie). Tylko Wrocław i powiat karkonoski stają z nim do walki - i moim zdaniem mimo wszystko wygrywają, choć ostateczny werdykt będę mógł orzec dopiero wtedy, gdy poznam ziemię kłodzką w całości. Tę kandydaturę zawdzięcza nie tylko dzięki swojej wielkości - nawet gdyby przeciąć go na pół, każda z otrzymanych połów wciąż walczyłaby o miejsce może już nie pierwsze, ale bardzo wysokie. By uzasadnić taką ocenę, można podarować sobie poetyckie opisy i przejść od razu do konkretów. Na tej niemałej powierzchni znalazło się trochę wszystkiego: jeden z dwóch parków narodowych w województwie, jeden z najlepszych parków krajobrazowych, chyba najpiękniejsza jaskinia w całej Polsce, co najmniej dwie kandydatury na najlepiej zachowany układ urbanistyczny po Wrocławiu, obiekt oczekujący na wpis na listę UNESCO (który byłby dopiero trzecim w województwie), arcydzieła architektury sakralnej, fortyfikacyjnej i uzdrowiskowej, jedyna w Polsce i jedna z nielicznych na świecie kaplica czaszek. A to tylko szybka wyliczanka z pamięci.
Jako że powiat kłodzki jest zarówno bardzo duży, jak i bardzo obfity w atrakcje, zaplanowałem jego zwiedzanie - jako ostatniego już powiatu, który jeszcze został mi na liście - na nie jeden, lecz dwa długie weekendy; pierwszy w aurze zimowej na początku 2025 roku, drugi w scenerii wiosenno-letniej kilka miesięcy później. Zaszczyt taki kopnął poza tym już tylko powiat karkonoski. Na pierwszy ogień poszła większa, ale mniej gęsta turystycznie "połowa" powiatu, południowo-wschodnia, składająca się z gmin: Bystrzyca Kłodzka, Międzylesie, Stronie Śląskie, Lądek Zdrój i dwóch gmin Kłodzko (wiejskiej i miejskiej). To ta nieco bardziej surowa, odludna i mniej rozsławiona część, ta bez parku narodowego i najsłynniejszych miast zdrojowych, za to z paradoksalnie bardziej górskim charakterem i urbanistyką innego rodzaju.
Zacząłem z wysokiego C, piątkowym wieczorem docierając do stolicy powiatu, czyli do Kłodzka (Glatz). To arcyważne ze strategicznego punktu widzenia miasto wzmiankowane było już pod koniec pierwszego tysiąclecia naszej ery, a w drugiej połowie XIII wieku otrzymało prawa miejskie. Dziś zamieszkuje je niecałe 25 tysięcy ludzi, co czyni je czternastym największym w województwie. Jeśli to brzmi jak fakty nieco zbyt suche, to czas na mocną opinię: według mnie Kłodzko jest najbardziej charyzmatycznym miastem Dolnego Śląska po Wrocławiu.
Czy najpiękniejszym? Nie, przynajmniej przykładając tu w miarę klasyczne kanony piękna. Za dużo w Kłodzku jest dość paskudnych peerelowskich plomb, za dużo fatalnego zaniedbania i w końcu za dużo powodziowych zniszczeń - najświeższych nie starszych niż pół roku w momencie mojej podróży - żeby przeszło mi to przez klawiaturę. Ale charakter znaczy dla mnie w miastach chyba nawet więcej niż czyste piękno. Kłodzko jest jak na dolnośląskie warunki fenomenalne. Położone na mocno zróżnicowanym pod względem wysokości terenie i z zachowanym świetnie układem urbanistycznym starówki - porządnie nietypowym - jest dla mnie czymś w rodzaju mrocznego doppelgängera typowego, pocztówkowo malowniczego, europejskiego małego miasta. Zachowuje jakby jego szkielet, bazę - tylko nadbudowa jest trochę zbyt posępna, by dało się Kłodzko tak bez zająknięcia nazwać uroczym. Ale to wprowadza tylko element mroku, a więc gęstego klimatu - i ja jestem z miejsca oczarowany. Nawet gdyby nie było tu głównej atrakcji miasta, czyli jednego z najważniejszych zabytków XVII-XIX-wiecznych fortyfikacji, który jeszcze wzmaga charyzmę miejsca, Kłodzko byłoby świetne. Choć jego starówkę da się na upartego przejść w kilkanaście minut, a szybkim tempem nawet w kilka, mam wrażenie, że mógłbym po niej krążyć naprawdę długo i by mi się to nie znudziło. Stąd gdy tylko dotarłem do miasta, mimo że temperatura była zdecydowanie poniżej zera, wybrałem się na spacer, który ciągnął się przez ponad godzinę. Kłodzko po zmroku to szczyty gęstości dolnośląskiego klimatu.
W dziennym świetle zacząłem wiwisekcję kłodzkiej starówki krok po kroku. Warto zacząć ją od Mostu Żelaznego na Nysie Kłodzkiej, z którego widać dobrą perspektywę na to, jak piętrzy się w górę to miasto.
Zaraz za mostem znajduje się jeden z dwóch głównych kościołów Kłodzka, kościół Matki Bożej Różańcowej, połączony z klasztorem franciszkanów. Budowla z pierwszej połowy XVII wieku, obdarzona dwoma charakterystycznymi, klepsydrowymi hełmami, reprezentuje uczciwy, solidny i przyzwoicie nieprzesadzony, ale też odrobinę sztampowy barok - robi lepszą robotę jako urozmaicenie panoramy miasta niż jako architektura sama w sobie (choć ze względu na renowacje po powodzi nie mogłem podziwiać wnętrza w pełnej krasie).
Parę kroków dalej zobaczyć można już dużo ważniejszy most, jeden z najcenniejszych w całym województwie - most gotycki nad kanałem Młynówka. Ta wspaniała budowla z końca XIV wieku, udekorowana kamiennymi rzeźbami w stylu śląskiego baroku - w tym obowiązkowym św. Janem Nepomucenem - może nie ma tu idealnego kontekstu (choć spektakularne położenie, bo pozwala wspiąć się na górne stare miasto z dość niskiego poziomu), ale sama w sobie godna jest najpiękniejszych miasteczek Europy. Z jednego końca mostu widać wąską, pochyłą uliczkę doprowadzającą do rynku, z drugiego - ładną panoramę ze wspomnianym wyżej kościołem.
Chwilę później jesteśmy już na klimatycznym kłodzkim rynku. Ma co najmniej kilka sporych atutów, które sprawiają, że nie chce się za długo skupiać na tym, że został na jednej pierzei nieco oszpecony przez plomby: jest spory, jest malowniczo pochyły, otaczają go niekiedy piękne kamienice o intrygujących detalach, a w końcu ma majestatyczny, wielki, elegancki i typowo neorenesansowy ratusz z końca XIX wieku, nieco mroczny jak całe to miasto.
Penetrując główną odnogę rynku dociera się szybko do najładniejszej świątyni w Kłodzku, jaką jest późnogotycki kościół WNMP z XV-XVI wieku. To kolejna budowla pełna charyzmy, mroczna, stara, kamienna i klimatyczna, nawet jeśli trochę ociężała. Wnętrze niestety jest skandalicznie zamknięte poza mszami, przez co go nie zobaczyłem, nad czym ubolewam bardzo, gdy patrzę na zdjęcia i myślę już o nadrobieniu. Skrajnie zbarokizowane gotyckie wnętrza czasem budzą smutek, ale to ma tak magiczne sklepienie i tak bombastyczne ołtarze, że zasługuje na wybaczenie.
Znaczna większość odwiedzających Kłodzko nie przyjeżdża tu jednak dla tego wszystkiego, lecz dla legendarnej Twierdzy Kłodzko - potężnej, spiętrzonej nad miastem, kamiennej fortyfikacji, której budowa w obecnym kształcie rozpoczęła się jeszcze za czasów habsburskich, pod koniec XVII wieku, a później była rozbudowywana przez Prusaków aż do XIX wieku. Kluczową rolę odegrała podczas wojen napoleońskich. Ze względu na mniej malownicze położenie jest nieco mniej klimatyczna niż jej nieodległa bliźniaczka, Twierdza Srebrna Góra w Górach Sowich, ale sama w sobie jest jeszcze potężniejszą i bardziej imponującą budowlą - a i klimatu, delikatnie mówiąc, nie jest pozbawiona.
Po obserwacji panoramy miasta ze szczytu twierdzy zszedłem do podziemi, by zwiedzić kłodzką podziemną trasę turystyczną, niespełna kilometrowy, zabytkowy korytarz z odnogami. Tego typu miejsca często mają lekki posmak scamu: to go nie ma, jest satysfakcjonujące, przyjemnie mroczne i nastrojowe, choć z nóg może nie zwala.
W pobliżu rynku działa Muzeum Ziemi Kłodzkiej, dość typowe muzeum miejskie, opowiadające po trochu o przeróżnych wycinkach historii lokalnej. Sekcja dotycząca historii miasta i regionu jest umiarkowanie imponująca, choć nie najgorsza, ale największym przebojem placówki jest znakomita kolekcja zabytkowych zegarów, jaka czeka na ostatnim piętrze.
Na pożegnanie z centrum Kłodzka miałem jeszcze okazję zobaczyć je w promieniach słońca.
W administracyjnych granicach Kłodzka, choć już mocno poza terenem zabudowanym, raczej w szczerym polu, mieści się Minieuroland, dość mocno reklamowany park miniatur budowli z okolic Kłodzka i z całej Europy. Miejsce jest dość specyficzne: miniatur nie ma przesadnie wiele, wydaje się, że od dawna nie dochodzą kolejne, a te istniejące są nadgryzione zębem czasu. Europa nie jest za dobrze reprezentowana: mamy tu głównie sztampę jak Wieża Eiffela czy Big Ben, a najbardziej imponuje chyba drezdeński Zwinger. Wygląda to tak, jakby właściciele trochę uśmiercili projekt miniatur i postanowili rozwijać się w kierunku de facto małego ogrodu zoologicznego. Można tu nawet wejść do dużej klatki z papugami i własnoręcznie je nakarmić, co osobiście bym zdecydowanie odradzał i zalecał pilnować przed tego typu decyzjami swoje partnerki, żeby nie zostały podziobane przez agresywne papugi i nie naraziły się na złapanie papuzicy. Bo kto to widział, żeby dzikie ptaki głaskać, dajcie spokój.
Po intensywnym dniu w Kłodzku i wizycie w Papugolandzie oddaliłem się od centrum kłodzkiej cywilizacji i skierowałem na nocleg u podnóży Śnieżnika, rozkoszując się mało zaludnionymi, spokojnymi i zielonymi terenami powiatu (choć najbardziej zniszczonymi przez powódź). Nim dotarłem do bazy, zatrzymałem się jeszcze na kilkuminutowe zwiedzanie Stronia Śląskiego (Seitenberg), miasteczka z 5 tysiącami mieszkańców, które prawa miejskie otrzymało dopiero w 1967 roku. Samo w sobie jest jednym z najmniej interesujących miast całego województwa, nie posiadając żadnej godnej uwagi przestrzeni urbanistycznej (najbardziej imponuje chyba Villa Elise z przełomu XIX i XX wieku, gdzie znajduje się restauracja i gdzie następnego dnia spożyłem zresztą zacny posiłek). Ma jednak przynajmniej szczęście do dość malowniczego położenia w górskiej kotlinie. Przy czym szczęście jest tutaj pojęciem względnym, bo również przez nie stało się jednym z najbardziej zdewastowanych przez powódź miast w całej Polsce i w trakcie mojej wizyty było wciąż bardzo dalekie od pozbierania się po tym, momentami apokaliptyczne.
Dzień podsumowała wieczorna wizyta w restauracji na rynku Bystrzycy Kłodzkiej, z czego nie zachowały się zdjęcia pozajedzeniowe, ale co będzie dla mnie - wraz z cudowną, mroczną trasą przez zalesione przełęcze górskie - w gruncie rzeczy chyba pierwszym obrazkiem, jaki będzie mi przychodził do głowy, gdy będę wspominał tę podróż.
Następny dzień upłynął mi praktycznie w całości na poznawaniu - teoretycznie - jednej, jedynej atrakcji, ale za to bardzo rozległej. Jest nią Śnieżnicki Park Krajobrazowy, obejmujący swoim zasięgiem dwa pasma górskie Sudetów: Masyw Śnieżnika i Góry Złote. Flagowym punktem parku jest oczywiście Śnieżnik, najwyższy szczyt polskich Sudetów poza Karkonoszami, wznoszący się na wysokość 1425 m n.p.m. (a więc tylko i aż niecałe 200 metrów niższy od Śnieżki). To na ten szczyt przypuściłem atak już dość wczesnym rankiem, wiedząc, że choć prowadzi nań mnóstwo szlaków, to żadnym nie da się wejść bardzo szybko: w pobliżu Śnieżnika nie ma kolejek linowych, a góra znajduje się w głębi pasma. Podejścia są wprawdzie dość łagodne, ale nie najkrótsze, a śnieżne warunki zawsze dodatkowo wydłużają wędrówkę.
Ta była niemal czystą przyjemnością, zwłaszcza że tej zimy we Wrocławiu nie było dane oglądać zbyt wiele śniegu (nawet jak na dzisiejsze zimy). Wybrałem mało uczęszczany, czarny szlak z Janowej Góry, w sezonie letnim rowerowy, i dopóki nie połączył się z innymi na Przełęczy Śnieżnickiej, już w miarę blisko szczytu, przez cały czas szedłem całkowicie sam, co jak wiadomo jest uczuciem pięknym i rozkosznym, a w połączeniu z iglastym lasem, śniegiem i połowicznie zamarzniętymi strumykami - nawet nieco magicznym.
Po minięciu śnieżnickiego schroniska zaczynają się widoki. Nie miałem tego dnia szczęścia do widoczności, choć nie miałem też maksymalnego pecha: gdzieniegdzie były zacne i potrafiły dać wyobrażenie o tym, jakie panoramy stąd się rozciągają. Tuż za schroniskiem, na ostatniej prostej na Śnieżnik, mocno zmieniły się warunki atmosferyczne i wkroczyłem w szadziową krainę lodu, znaną mi już z dwa lata wcześniejszej wyprawy na Śnieżne Kotły. Na samym szczycie widoczność była już prawie żadna, a szczególnie żadna z wieży widokowej, ale przeżycie odnalezienia się w groźnej, nieprzyjaznej i odrealnionej krainie mrozu jest czymś, co cenię nawet bardziej niż panoramy - a na pewno czymś rzadszym.
Jak pech, to pech - pół godziny po zejściu ze szczytu widoczność zaczęła się poprawiać, a jako szczęście w nieszczęściu odnalazłem możliwość zobaczenia wreszcie samego Śnieżnika w pełnej krasie, nawet jeśli nie widoków z niego.
Gdybym miał wolny dzień, pewnie wracałbym z powrotem na górę, ale czekała mnie jeszcze jedna ważna atrakcja. Zanim ją zobaczyłem, przebrałem się i odwiedziłem na nie więcej niż kwadrans pobliski Browar Kamienica, świętujący w tym roku dekadę działalności, jedyny browar działający w powiecie kłodzkim i tym samym ostatni już na moim szlaku zwiedzania całego województwa. Gdyby nie to, być może w ogóle bym go odpuścił, bo raczej nie cieszy się jakimś poważaniem nie z tej ziemi, ale ostatecznie oba zamówione piwa - pils i ciemny lager - okazały się zaskakująco przyzwoite, nawet po prostu dobre.
Moim zdaniem nawet cenniejszym miejscem na terenie parku krajobrazowego niż sam Śnieżnik jest Jaskinia Niedźwiedzia, prawdopodobnie najbardziej spektakularna jaskinia w całej Polsce. Nazwę wzięła od faktu, że odkryto tam liczne szkielety niedźwiedzi jaskiniowych (nieistniejącego już gatunku), które ścierały się na tych terenach z lwami. Dziś główną atrakcją fauny są tu nietoperze, ale najważniejsza jest przyroda nieożywiona: fenomenalne, kosmiczne formy geologiczne, właściwie cały wachlarz różnorodnych form, które podziwiać można, spacerując naprawdę długimi korytarzami. Jaskinie już dawno uznałem za jedne ze zjawisk najbardziej stanowczo rozszerzających wzrok w zachwycie, więc z zadowoleniem odkryłem, że moje województwo ma tak świetną.
Finalny dzień, jak na złość z doskonałą już widocznością w górach, rozpocząłem od zwiedzania jedynego na zadanym terenie miasta zdrojowego, których większość koncentruje się w północno-zachodnim narożniku powiatu. Lądek-Zdrój (Landeck / Bad Landeck), zamieszkany przez niecałe 5 tysięcy ludzi, to za to nie byle jakie uzdrowisko: prawa miejskie otrzymał już w 1282 roku, a jako miejsce lecznicze słynął już pod koniec XV wieku, przy czym już w czasach najazdów mongolskich istniały tu urządzenia kąpielowe. Ta ostatnia wzmianka historyczna jest przyczyną uznawania przez niektórych Lądka za najstarsze uzdrowisko na terenie Polski. Ale nie tylko wartość historyczna: przede wszystkim tu i teraz, którego nie przykryły nawet bardzo duże zniszczenia powodziowe. Lądek ma szczęście do malowniczego położenia w Górach Złotych oraz do posiadania jakby dwóch starówek: tej ścisłej, miejskiej, oraz oddalonej od niej na jakieś 20-30 minut spaceru wzdłuż rzeki "starówki" uzdrowiskowej. Ta pierwsza to przede wszystkim kameralny lądecki rynek z eleganckim ratuszem, samymi zabytkowymi kamienicami naokoło, ładną kolumną maryjną i podcieniami.
Największe wrażenie robi jednak Park Zdrojowy i królujący w nim wprost monumentalny gmach zakładu przyrodoleczniczego Wojciech (z czasów niemieckich Marienbad). Ten obecnie neobarokowy gigant zawdzięcza obecny wdzięki przebudowie z końca XIX wieku, ale istnieje już od końca wieku XVII. Dzięki potężnej kopule - od środka robiącej jeszcze większe wrażenie niż z zewnątrz - to w zasadzie jeden z najbardziej charakterystycznych obiektów całego województwa, istna świątynia zdrojowa. Wody lecznicze, jakich można napić się w tej pijalni, są dla kontrastu mało spektakularne smakowo, trochę nijakie.
Po oględzinach Lądka wróciłem w okolice Śnieżnika, by wjechać na Czarną Górę (1205 m n.p.m.) jednym z licznych tu wyciągów narciarskich i choć trochę nacieszyć oczy krystaliczną widocznością tego dnia, między innymi oglądając sam Śnieżnik w jeszcze szerszej perspektywie.
Niedaleko stamtąd, a w dodatku tuż przy parkingu Jaskini Niedźwiedziej, znajduje się jedno z bardziej urzekających muzeów całego województwa, Muzeum Ziemi w Kletnie. Jest całkowicie prywatną, indywidualną inicjatywą jednego człowieka, pasjonata, który latami gromadził pokaźne zbiory minerałów i skamielin z całego świata, choć z naciskiem na region. Nie jest to olbrzymia placówka, ale absolutnie urzekająca: zbiory są znakomite i różnorodne (ich najcenniejszymi okazami są podobno jedyne w Polsce skamieniałe gniazda jaj dinozaurów), a właściciel, pan Arnold, opowiada o kolekcji z pasją i w interesujący sposób. Niech żyją minerały.
Kłodzko ma całościowo najwięcej charyzmy, ale największym fenomenem urbanistycznym całego województwa może być Bystrzyca Kłodzka (Habelschwerdt), gdzie skierowałem swoje auto po muzeum. Miasto, założone w XI wieku, a prawami miejskimi cieszące się co najmniej od roku 1319, zamieszkiwane przez około 9 tysięcy ludzi, sprawia wrażenie, jakby ktoś skopiował romantyczne włoskie miasteczko na wzgórzu i wkleił je w tym miejscu, zachowując jedynie lokalne, dolnośląskie tudzież kłodzkie formatowanie (z zaniedbaniem włącznie). Piętrzące się panoramicznie domy, otoczenie przez rzekę, całkiem pokaźne pozostałości murów miejskich i ich wież, kręte i wąskie, pnące się w górę uliczki, ratusz we florenckim stylu - wszystko to, poza tym że cieszy oczy, to jeszcze nie pozwalało mi się opędzić od włoskich skojarzeń, szczególnie z Bergamo (toutes proportions gardées, oczywiście, ale zupełnie serio). Dołóżmy do tego podejrzanie liczną obecność kotów, ekspedientkę o włoskim temperamencie w rynkowej kawiarni oraz fakt, że w piwnicy ratusza mieści się naprawdę świetna włoska restauracja, i wrażenie robi się już trochę surrealistyczne. Nie licząc samych fortyfikacji i układu urbanistycznego, główną atrakcją Bystrzycy jest piękny rynek o lekkiej pochyłości, niebrzydkim ratuszu, paru ślicznych kamienicach z detalami oraz dość tłustej kamiennej kolumnie sakralnej.
Mimo że dwa poprzednie wieczory spędziłem już we wspomnianej restauracji pod bystrzyckim ratuszem, to kawałka Włoch nie chce się szybko opuszczać, zwłaszcza chcąc jeszcze nakarmić lokalne kaczki, więc potem zaczął się już mały wyścig z zachodzącym słońcem. Udało się go wygrać, docierając na czas do malowniczej wsi Międzygórze, słynącej z garstki drewnianej architektury, w której znajduje się między innymi absolutnie znakomity Wodospad Wilczki, objęty rezerwatem. Śmiało konkuruje z tymi karkonoskimi i przegrywa jedynie z Wodospadem Kamieńczyka - jest spektakularny, malowniczo zlokalizowany, niemożliwy do dobrego oddania na zdjęciach.
A to nie koniec rzeczy spektakularnych w tej niewielkiej wsi: jest nią również potężna Zapora Międzygórze, zbudowana w latach 1905-1909 na potoku Wilczka, mierząca 29 metrów wysokości. W porównaniu z innymi dolnośląskimi zaporami przegrywa tym, że nie tworzy koło siebie sztucznego jeziora rzecznego, ale za to widok od strony spadającej jest znakomity, z górami w tle.
Ostatnim miejscem, gdzie wysiadłem z auta, było ostatnie miasto w tej części powiatu: Międzylesie (Mittelwalde), zamieszkiwane przez jedynie 2,5 tysiąca ludzi, ale z XIII-wiecznymi prawami miejskimi. Pochwalić się może przyjemnym, podłużnym, może trochę za bardzo samochodowym rynkiem i przylegającym do niego pałacem. Może to pora dnia i pora wycieczki, obie późne, a może fakt paru napisów po czesku (to ostatni poważniejszy przystanek na głównej trasie na Czechy), ale miasteczko oddawało trochę końcowo-światową atmosferę, bardzo zresztą przyjemną.
Podróż zakończył skrajnie klimatyczny przejazd zachodnią ścianą powiatu, górską, zalesioną i mało zaludnioną. Widok na Masyw Śnieżnika ze sporego dystansu, skąpany w zaróżowionym niebie tuż po zachodzie słońca, był godnym tej wycieczki akordem finalnym.
Gdyby to nie była pierwsza, lecz ostatnia odsłona zwiedzania powiatu kłodzkiego i zarazem całego województwa, ten ostatni przejazd byłby nie tylko bardzo klimatyczny, ale też potwornie melancholijny. Uratowała go od tego świadomość, że ten wybitnie zacny powiat będę eksplorował już wkrótce dalej, a jego główna atrakcja, park narodowy, ciągle jest przede mną. Już teraz mogłem jednak stwierdzić z całą stanowczością, że jeśli nawet ziemia kłodzka nie jest Dolnym Śląskiem, to dla własnej przyjemności chcę ją już traktować jako jego pełnoprawną część.
Komentarze
Prześlij komentarz