Stare Miasto: część IX. Na najpiękniejszym placu Europy
Brzmi jak wzorcowy wręcz przykład przesadzonego przywiązania do swojego miasta, zakładającego na oczy klapki miłości - zwłaszcza że rzeczona opinia nie jest wcale popularna. A jednak upieram się twardo, że to nie lokalny patriotyzm, nie sentyment i nie propaganda, lecz wynik chłodnej oceny. W momencie, w którym piszę te słowa, czeka na mnie jeszcze wiele miejsc na świecie; nieskromnie jednak też stwierdzę, że wiele już się mnie doczekało, a i mam niejakie pojęcie o tym, jak wyglądają co ważniejsze z tych pozostałych. Są miasta piękniejsze od Wrocławia. Nigdzie jednak nie widziałem bardziej imponującego rynku - ani dużego placu, który rynkiem się nie nazywa - od tego wrocławskiego; nie wydaje mi się, bym jeszcze kiedyś jakiś zobaczył. Rynki w Krakowie, Poznaniu i Zamościu, Długi Targ w Gdańsku, Altmarkt w Rothenburgu, Plaza de España w Sewilli, plac św. Marka w Wenecji, Grand Place w Brukseli - wszystko to przepiękne miejsca, które przykro było mi opuszczać. Wszystko to jednak miejsca, które przewyższa całokształtem estetyki Rynek we Wrocławiu.
O historii tego nie tylko pięknego, ale i bardzo starego placu można napisać tysiące zdań - i zostały one już napisane, przez ludzi bardziej ode mnie do tego uprawnionych. Ograniczę się więc do absolutnie podstawowych faktów. Rynek istnieje w tym miejscu i mniej więcej o takiej wielkości już od około 800 lat. Najczęściej podawanym momentem jego wytyczenia jest rok 1241, ale nie brakuje też poglądów o nieco wcześniejszym rodowodzie; tak czy inaczej, jest on zakorzeniony w pierwszej połowie XIII wieku. Na koniec tego stulecia Rynek miał już murowany ratusz z sukiennicami. Plac pełnił oczywiście funkcję targową - w gruncie rzeczy przez znaczną większość swojego istnienia (dziś pełni ją tylko w pewnym sensie i tylko sporadycznie, podczas jarmarków świątecznych). Nie jest kolebką Wrocławia, ale odkąd powstał, stanowi nieprzerwanie centrum jego życia - i tak już raczej zostanie. Nie zmieniła tego nawet II wojna światowa, w wyniku której znacznie, choć nie katastrofalnie ucierpiał.
Nie będę się odwoływał do argumentów metafizycznych, żeby uzasadnić tak wysoką pozycję wrocławskiego Rynku w tak wspaniałej i wymagającej konkurencji, jaką są place miejskie. Tu nie ma magii, są twarde fakty. Rynek jest po pierwsze bardzo rozległy. Mówi to samo za siebie, a w dodatku - w połączeniu z tym, że środek placu jest zabudowany - sprawia, że w zasadzie nie jest to jeden plac, lecz kilka, które łączą się ze sobą i płynnie w siebie przechodzą. Ich zróżnicowanie podkręca fakt, że zabudowa w centrum jest obrócona o kilka stopni w stosunku do granic całości. Rynek jest też bardzo wysoki - otaczają go prawie same bardzo wysokie kamienice, które odróżniają prawdziwie wielkie miasto od jedynie pretendującego. Rozległość placu jest idealnie dobrana do wysokości jego zabudowy - to jedna z cech, dla których stawiam go zdecydowanie wyżej od tego najsłynniejszego w Polsce, czyli krakowskiego, nieco zbyt rozlanego. Na Rynku jest w końcu mnóstwo dobrej architektury na czele z architekturą genialną, jaką reprezentuje Stary Ratusz - jeśli nie najpiękniejszy, to co najmniej jeden z kilku najpiękniejszych w Europie. Ta architektura jest też z jednym małym wyjątkiem wybitnie ze sobą spójna. W zasadzie tyle - może jeszcze stopień natężenia tego wszystkiego i fakt, że współwystępuje ze sobą w jednym miejscu. Wystarcza.
Te suche atrybuty budują przestrzeń, na którą chce się wracać - i wraca się, przełknąwszy jakoś tłumy turystów i imprezowiczów. Raz na jakiś czas celowo, choć standardowo najlepsze lokale w mieście nie znajdują się we Wrocławiu w aż tak ścisłym centrum. Częściej przechodząc z jednego punktu Starego Miasta do drugiego - nierzadko naginając trasę tak, żeby przez Rynek przejść. Podczas spaceru na potrzeby tego wpisu, kiedy obszedłem plac dookoła zaledwie trzy razy, przez moje myśli przebiegło kilkadziesiąt wspomnień: od najstarszych z wczesnego dzieciństwa, kiedy to kawałek Pizzy Hut z okienka zaspokajał definicję szczęścia całkowitego, po najmłodsze sprzed paru dni, kiedy w pochmurne halloweenowe popołudnie przyjechałem tu zwiedzić ratusz od wewnątrz. Dla kogoś, kto mieszka w danym mieście całe życie, ma w zwyczaju wychodzić z domu i posiada pamięć, Rynek siłą rzeczy może stać się przekrojem całej egzystencji. Choć więc są miejsca bardziej sprzyjające refleksji i nostalgii, ciężko mi nie mieć do niego stosunku emocjonalnego.
Żeby nie zrobiło się za słodko, muszę podkreślić, że jakkolwiek uważam Rynek za najpiękniejsze miejsce we Wrocławiu, to na pewno nie za najprzyjemniejsze. W tej kategorii przegrywa choćby w cuglach z drugą najwspanialszą przestrzenią tego miasta, czyli Ostrowem Tumskim, który szczęśliwie zachował sporo spokoju i na swój sposób czystości atmosfery. Na Rynku jest po prostu zbyt tłoczno, w zasadzie zawsze poza godzinami wczesnego poranka i tymi zimniejszymi nocami; Rynek na zbyt długo staje się miejscem jarmarków bożonarodzeniowych i świętojańskich, które trawi tandeta - sprzedawana w budkach i puszczana z głośników; na Rynku zawsze znajdzie się jakiś upierdliwiec, który będzie chciał podpisu lub datku; na Rynku są też takie lokale gastronomiczne, które ewentualnie mogłyby sobie podarować bycie na Rynku w imię bardziej historycznego klimatu. Ale odcinając to wszystko ze świadomości - co najprościej zrobić, wstając wcześnie i przybywając tu o świcie - to miejsce jest cudem świata.
Rynek jest dość mocno zbliżonym do kwadrata prostokątem o wymiarach mniej więcej 203 na 170 metrów. Jego wolna powierzchnia jest jednak znacznie mniejsza, bo jego środek zajmuje zabudowa, która sama jest prostokątem o powierzchni 112 na 86 metrów, z którego dodatkowo "wystaje" jeszcze stary ratusz (33 na 48 metrów). Kluczowym faktem, który na pierwszy rzut oka pozostaje niewidoczny, jest asymetria tej środkowej (tak naprawdę nie do końca środkowej) zabudowy. Po pierwsze jest ona przesunięta lekko w kierunku północnym i bardzo lekko we wschodnim względem centrum placu, a po drugie skręcona o siedem stopni z kierunkiem wskazówek zegara względem pierzei zewnętrznych (zdjęcie satelitarne powie tu więcej niż tysiąc słów). Jakkolwiek brzmi to nudno i sucho, to ma duży wpływ na rzeczywistość: dzięki temu poszczególne części Rynku mocno różnią się od siebie charakterem, bo różnią się nie tylko budynkami, ale też rozmiarem i kształtem. Rynek - którego z żadnego miejsca nie da się naraz zobaczyć w całości, a co najwyżej w połowie z hakiem - jest w pewnym sensie zbiorem osobnych przestrzeni, przynajmniej dla mnie zróżnicowanych pod względem charakteru i atmosfery. Można je postrzegać przez pryzmat narożników i przez pryzmat pierzei placu.
To ciężki wybór, ale moim zdaniem Rynek jest najpiękniejszy, gdy jest oglądany ze swojego południowo-zachodniego narożnika lub z jego okolic. Stąd widać oba budynki ratuszowe - elegancki Nowy Ratusz i klimatyczny Stary Ratusz, który eksponuje tu swoją potężną wieżę. Tu jest również najwięcej przestrzeni ze względu na wspomniane północno-wschodnie przesunięcie zabudowy centralnej. Wspaniały rozmach miesza się z przytulnością i pogodnością; w dodatku za plecami mamy Plac Solny, najpiękniejsze sąsiedztwo Rynku. Zapiera mi dech w piersiach za każdym razem, jak pojawiam się w tym punkcie.
Pierzeja południowa (tzw. "Strona Złotego Pucharu") jest tą w pewnym sensie najszczęśliwszą, bo ma najściślejszy związek ze Starym Ratuszem. Z jego powodu od strony południowej Rynek staje się też na krótkim fragmencie najciaśniejszy i najciemniejszy (za to skąpany w splendorze wykuszów południowej elewacji ratusza). Sama pierzeja jest chyba drugą najładniejszą z czterech: konsekwentna i elegancka, mieszająca barok z secesją i odrobiną klasycyzmu.
Wbrew możliwym pozorom nie każda kamienica na Rynku zasługuje na osobną wzmiankę - to znaczy, zasługuje może i każda, ale piękne i wyjątkowe same w sobie są tylko niektóre z nich. Pozostałe tworzą świetny efekt zbiorowy, ale wyjęte z kontekstu nie byłyby bardzo szczególne. Na pierzei południowej na uwagę zasługują już dwie secesyjne, piaskowcowe fasady z lat 1905 i 1903 (nr 12 i 13), smukłe i eleganckie. Ta młodsza, narożna, należy bardziej do Placu Solnego, bo od jego strony jest jej więcej.
Jedną z najbogaciej udekorowanych kamienic jest ta z numerem 18, intensywnie barokowa, choć odbudowana po całkowitym zniszczeniu po wojnie. Nosi nazwę Apteki pod Ratuszem i w gruncie rzeczy jest apteką pod ratuszem.
Elegancka i pełna rozmachu secesja powraca w kamienicy o numerze 25, której obecna forma pochodzi z 1906 roku, kiedy to postanowiono otworzyć w niej dom handlowy.
Być może najbardziej na tej pierzei podoba mi się kamienica z numerem 26, od której pierzeja wzięła zresztą swój "przydomek": Kamienica pod Złotym Pucharem. Zawdzięcza obecny urok przebudowie z 1909 roku, kiedy przybrała trochę klasycystyczną, trochę manierystyczną formę (a także powojennej częściowej odbudowie). Lubię subtelność jej zdobień i kolorystyczną elegancję.
W południowej części Rynku wznosi się też jego najsłynniejszy i najładniejszy pomnik: pomnik Aleksandra Fredry, klasyczny i estetyczny. Powstał w 1897 roku, ale oczywiście nie w niemieckim wówczas Wrocławiu, lecz w polskim wówczas Lwowie. W 1946 roku przyjechał do warszawskiego Wilanowa, a do Wrocławia trafił w 1956 ze względu na liczną społeczność przesiedleńców ze Lwowa i jego okolic.
Niedaleko Fredry, tuż przy ratuszu, stoi dużo bardziej kameralny "pomnik": Fontanna Niedźwiadek, która pochodzi z 1998 roku, ale jest rekonstrukcją niemieckiej wersji z roku 1902.
Narożnik południowo-wschodni, od pieszej części ulic Świdnickiej i Oławskiej, to zawsze chyba ten najbardziej ruchliwy i żywotny. Prezentuje drugi najładniejszy widok na Rynek - widać tu w najpełniejszej krasie Stary Ratusz i też jest sporo przestrzeni.
W równym stopniu do południa, co do wschodu należy Pręgierz - piaskowcowy słup z koronkową, gotycką latarnią, zwieńczony figurką kata z mieczem i pękiem rózg. Egzekucje wykonywano tu być może do połowy XVIII wieku, a karę chłosty jeszcze w wieku XIX. Dziś to raczej pozytywnie kojarzący się obelisk - prawdopodobnie nigdzie wrocławianie nie umawiają się równie często, jak właśnie "pod pręgierzem".
Pierzeję wschodnią ("Strona Zielonej Trzciny" lub "Strona Zielonej Rury"), najbardziej secesyjną, umieściłbym na trzecim miejscu rankingu (choć prawie ex aequo z drugim). Ta strona wyjątkowo mocno kojarzy mi się z gastronomią i po prostu biesiadowaniem, może przez to, że to tu mieści się najsensowniejsza moim zdaniem opcja jedzeniowa w Rynku (i jedna z nielicznych w pełni sensownych), czyli restauracja Bernard. Jako jedyna jest to pierzeja z wyrwą - w postaci ulicy Kurzy Targ.
Dominantą estetyczną pierzei wschodniej jest wspaniały Dom Handlowy Feniks, który zaczynał swoje życie w 1904 roku jako Dom Towarowy Gebrüder Barasch - wówczas jeden z największych i najpiękniejszych domów handlowych Europy, nie bez powodu nazywany "katedrą konsumpcjonizmu" czy "pałacem towarów". Wówczas wyglądał piękniej niż dziś: piękne secesyjne formy nie ograniczały się tylko do górnych partii, a jego narożny szczyt zdobił ogromny szklany model kuli ziemskiej. Budynek okazał się jednak bardziej piękny niż praktyczny i jeszcze za czasów niemieckich przebudowano go do prostszej formy, pozbawiając między innymi wspaniałych, ogromnych witryn. Wciąż ma w sobie niemało piękna; żeby doznać je w pełni, trzeba opuścić Rynek i podążyć za Feniksem do ulicy Szewskiej.
Kamienica Pod Złotą Gwiazdą, z numerem 34, nie rzuca się bardzo w oczy, ale podoba mi się jej subtelna elegancja. To powojenna odbudowa do neorenesansowej formy, którą budynek uzyskał w latach 10. XX wieku.
Urocza jest kamienica o numerze 36-37, wyglądająca jak dwie niemal identyczne kamienice. To powojenna przebudowa w manierystycznym stylu, która nawiązywała do historii: kiedyś faktycznie były to dwie kamienice, pod koniec XIX wieku wyburzone i zastąpione domem handlowym.
Jeśli nie najpiękniejszą, to przynajmniej najbardziej obdarzoną rozmachem secesją kamienicą na Rynku jest ta o numerze 39-40. Również były to kiedyś dwie kamienice i również zostały zastąpione domem handlowym, tylko już na początku wieku XX. Ogromne okna sprawiają, że bardzo wyróżnia się w tej części placu, akurat bardzo kolorowo-kamieniczkowej.
Pierzeję wschodnią wieńczy śliczna, narożna Kamienica Pod Złotym Psem (nr 41). Jej klarownie barokowa forma, wzbogacona przeuroczym wykuszem, pochodzi z przełomu XVII i XVIII wieku.
Narożnik północno-wschodni jest najmniej reprezentacyjny. Przestrzeń jest tu najmniejsza, nie widać żadnego z ratuszów, widzimy głównie dość zwyczajne kamienice, a z tyłu mamy brzydki peerelowski blok na rogu ulic Kuźniczej i Wita Stwosza. Jest jednak sympatycznie i kolorowo; Rynek jest tutaj najbardziej niezobowiązujący.
Taka jest też pierzeja i cała strona północna ("Strona Targu Łakoci"). Bardzo nieliczne kamienice - zarówno po stronie pierzei właściwej, jak i po stronie wewnętrznej zabudowy Rynku - reprezentują jakąś bardzo interesującą architekturę. W grupie tworzą jednak konsekwentne, śliczne, urocze zagłębie "typowych kamieniczek", a charyzmy i powagi dodaje im wieża kościoła św. Elżbiety w tle. Ten fragment placu kojarzy mi się jako najbardziej radosny i lekki - może dlatego, że to właśnie tutaj była pizza z okienka i że tutaj do jeszcze niedawna mieścił się najsłynniejszy wrocławski Empik, który równał się nowym książkom i czasopismom, czyli ekscytacji.
Na pierzei północnej wyróżniłbym tylko parę wysokich, secesyjnych kamienic o numerach 49 i 50, obdarzonych pięknymi, dużymi przeszkleniami. W obu mieściły się pierwotnie domy towarowe: odpowiednio Trautner i Hünert, które powstały w pierwszych latach XX wieku. Chyba nigdy nie pogodzę się z faktem, że w tej drugiej nie ma już Empiku.
Po stronie wewnętrznej warto zwrócić uwagę na parę uroczych, bardzo wąskich w stosunku do swojej wysokości i bardzo bogato zdobionych w stosunku do swojej wąskości, barokowych kamienic o numerach 7 i 9 (dokładnie Rynek-Ratusz 7 i 9, dla odróżnienia od kamienic Rynek 7 i 9).
Narożnik północno-zachodni to odczucie wielkiej przestrzeni (przynajmniej jeśli akurat nie ma tam jakiejś sceny filmowej lub koncertowej, która akurat wznosiła się w trakcie mojego spaceru) i elegancja bijąca od Nowego Ratusza.
Pierzeja zachodnia jest bezkonkurencyjnie najpiękniejsza, a cała strona zachodnia ("Strona Siedmiu Elektorów") to Rynek najbardziej przestrzenny, monumentalny, elegancki i reprezentatywny. Kamienice są wysokie, szerokie i przepięknie zdobione, a w dodatku w większości w pełni oryginalne, bo zniszczenia wojenne najmniej dotknęły tę pierzeję.
Niezwykle potężna, wysoka - zwłaszcza jak na swój wiek - jest Kamienica Pod Gryfami (nr 2), której manierystyczna forma pochodzi z końca XVI wieku. Później przechodziła różne rozbudowy i przebudowy, ale ostatecznie przywrócono jej tamten styl. Rozmiar, cudowne gryfy wzdłuż pięciokondygnacyjnego szczytu, manierystyczny portal: piękna.
Jeden z najczystszych przejawów baroku na Rynku to kamienica z numerem 5, odznaczająca się interesującą asymetrią.
Najpiękniejsza moim zdaniem kamienica na całym Rynku - i chyba też po prostu najpiękniejsza we Wrocławiu - jest daleka od największej. To Kamienica Pod Złotym Słońcem (nr 6), o dość wymyślnej i rozbuchanej, ale wciąż zatrzymanej w karbach rygoru i elegancji barokowej formie, która przetrwała bez zmian od końca XVII wieku. To jedna z nielicznych, które nie mają klasycznego zwieńczenia takim lub innym szczytem, lecz mansardowy dach z przeuroczymi wykuszami okiennymi. Gra w niej nie tylko harmonijny przepych form fasady, detale i świetny portal, ale nawet soczysta kolorystyka. W zasadzie przypomina bardziej fragment pałacu niż kamienicę.
Tuż obok niej również jedna z najlepszych - Kamienica Pod Błękitnym Słońcem (nr 7), która swój nieco empirowy styl zyskała na początku XIX wieku, zawdzięczająca swoją rozpoznawalność błękitno-złotym zdobieniom elewacji.
I jeszcze jedna z najlepszych również po sąsiedzku: Kamienica pod Siedmioma Elektorami (nr 8), wyjątkowo wyjątkowa, jako że cała pokryta iluzjonistycznym freskiem, który imituje bogate detale architektoniczne (jedynie portal z habsburskim orłem w tympanonie jest "realny"). Podobnie jak numer 6 pochodzi z drugiej połowy XVII wieku i podobnie jest dość pałacowa w odbiorze.
Wzmianki domaga się jeszcze największy i w zasadzie jedyny jawny zdrajca historyczno-historystycznego charakteru Rynku: biurowiec pod numerem 9-11. To nie powojenna plomba: zbudowano go jako Miejską Kasę Oszczędności (i jeden z pierwszych wieżowców w mieście) w roku 1931, wcześniej wyburzając dwie kamienice. Jest raczej wyklinany przez wrocławian, ja mam jednak do niego ambiwalentny stosunek. Mimo wszystko wolałbym, żeby go tu nie było, ale sam w sobie jest całkiem w porządku, a jego wielkość i stylistyczna odmienność w jakiś stopniu ożywiają i urozmaicają pierzeję. Szkoda tylko, że nie jest to jakiś znakomity modernizm, a raczej dość prosty. Mam jeszcze nadzieję, że kiedyś doczeka się jakiejś interesującej kosmetyki lub nawet przebudowy (choć byłby lęk, że będzie gorzej).
Stronę zachodnią urozmaica fontanna Zdrój z 1996 roku: kiedyś wydawała mi się bardzo nowoczesna, po prawie trzech dekadach nabrała odrobinę przaśnego charakteru, ale wciąż jest sympatyczna.
Cztery "strony" Rynku to nie koniec jego przestrzeni. Przez centralną zabudowę przechodzą bowiem ze wschodu na zachód trzy niezadaszone przejścia-ulice (oraz jeden pieszy korytarz z południa na północ, który przecina wszystkie trzy). Najbardziej reprezentatywne z nich to ulica Sukiennice z kilkoma ciekawymi detalami kamienic. Jest poniekąd osią widokową - od zachodu wypada na fragment Nowego Ratusza, a od wschodu na naroże Feniksa.
Środkowe Przejście Żelaźnicze jest najwęższe, najbardziej kameralne i najrzadziej wybierane; jest jakby zapleczem obu skrajnych.
Przejście Garncarskie to jakby rynek w rynku - w niektórych miasteczkach ta przestrzeń, na której znalazło się nawet miejsce na drzewa, naprawdę z powodzeniem mogłaby pełnić funkcję głównego placu miejskiego.
Korytarz-łącznik kojarzy mi się z dzieciństwem - był dla mnie wtedy magicznie zakamarkowy. Prawdę mówiąc, chyba nawet nie uświadamiałem sobie, gdy przez niego przechodziłem, że jestem w samym środku Rynku.
Tematem niemal równie wielkim jak sam Rynek jest Stary Ratusz, zwany potocznie po prostu ratuszem, jako że nie tak wielu wrocławian ma świadomość istnienia Nowego Ratusza. Mówiąc bez ogródek, to dla mnie najpiękniejszy budynek całego Wrocławia - z pełnej ich puli, czyli uwzględniając również sakralne. Walka o tytuł najlepszego ratusza jest równie krwawa, co o tytuł najlepszego rynku, a ja w swojej bezczelności również przyznaję ten tytuł ratuszowi wrocławskiemu. Jest absolutnym arcydziełem europejskiej architektury komunalnej; powstawał na przestrzeni setek lat i nosi w sobie duszę setek lat. Zaczął swój byt na przełomie XIII i XIV wieku, a intensywnie rozbudowywany był jeszcze do połowy wieku XVI - przy czym mniejsze i większe dodatki pojawiały się we wszystkich późniejszych stuleciach poza jedynie obecnie trwającym. Trzon jego stylu określa się jako późnogotycki i faktycznie jest to budowla o atmosferze zdecydowanie gotyckiej, ale pobrzmiewają tu też akcenty późniejszych epok. Kocham ją bez pamięci - bardzo gładko przenosi mnie myślami w przeszłość, jest jedną z najbardziej nastrojowych brył, jakie widziałem w życiu.
Między innymi uwielbiam w Starym Ratuszu to, że jego zewnętrzna powłoka ma trzy różne oblicza. Elewacja zachodnia jest najmniej ozdobna, ale za to najpotężniejsza i najgroźniejsza; jej cechą wyróżniającą jest wydatna wieża z pobłyskującymi z oddali zegarami o złotych słońcach i zupełnie nie gotyckim hełmem. Elewacja południowa, boczna, to bachanalia nieprawdopodobnych wykuszy, genialnych rzeźb i detali; historyczny klimat sięga tu szczytu. Moją ulubioną elewacją jest jednak wschodnia, najbardziej kultowa i wizualnie najefektowniejsza. Środkowy, trójkątny szczyt elewacji z pinaklami i ślepymi maswerkami oraz ikoniczną tarczą zegara ze słońcem to chyba pierwszy obrazek, który przychodzi mi do głowy, kiedy słyszę słowo "Wrocław". Jeśli gdzieś miałbym umieścić jądro tego miasta, byłby to chyba ten właśnie zegar.
Bardzo imponujące są również wnętrza ratusza (choć nieco mniej). Zwiedza się je jako Muzeum Sztuki Mieszczańskiej, ale nie do końca jest to muzeum - nie ma tu za wielu eksponatów, są po prostu wnętrza (nie licząc wystaw czasowych - ja trafiłem akurat na niczego sobie kolekcję lamp naftowych). Wybitnie klimatyczne, wybitnie gotyckie, zawsze mające w zanadrzu jeszcze jedno godne uwagi sklepienie z jeszcze jednym godnym cmoknięcia zwornikiem. Portale, detale, piece kaflowe, stare drewniane skrzynie i szafy, kinkiety imitujące poniekąd pochodnie... świetny pomysł, jeśli chce się danego dnia wprowadzić w mroczny nastrój.
Nowy Ratusz - który można by też nazwać Właściwym Ratuszem, bo to w nim już od półtora wieku urzęduje rada miejska - powstał w latach 1860-1864 i jest skrajnie inny. Jasny, pogodny, elegancki, równie albo i bardziej reprezentatywny, nie ma w sobie nic z mroku i choć zdobią go różne neogotyckie formy, to przeważają neorenesansowe; w jego atmosferze pogodny renesans też przeważa nad gotykiem. Również jest piękny - oczywiście nie aż tak, jak Stary Ratusz, ale niebagatelnie. Razem tworzą parę, za którą zabiłoby prawie każde miasto świata.
Jest na Rynku jedno muzeum, które bezdyskusyjnie jako muzeum daje się określić. Znajduje się w dodatku właśnie w tej kamienicy, którą ochrzciłem mianem najpiękniejszej. To Muzeum Pana Tadeusza - moim zdaniem trochę dziwny twór, zamiast którego wolałbym w tym miejscu jakąś inną placówkę, ale który zawsze lepszy jest niż nic. Główna wystawa - o nazwie Rękopis „Pana Tadeusza” - jest dość dobrze zrobiona, może pochwalić się rzeczonym rękopisem i ma parę zacnych eksponatów (oryginalne przedmioty osobiste Mickiewicza, stare księgi, parę niezłych obrazów); w końcu opowiada dość dobrze to, co ma opowiedzieć. Problemem dla mnie jest właśnie to coś - Mickiewicz nie wzbudza we mnie nadmiernego entuzjazmu, a "Pan Tadeusz" nie wzbudza go nawet bardziej niż niektóre inne jego dzieła. Nie miał też ów poeta kompletnie żadnego związku z Wrocławiem - po prostu rękopis znaleziono po wojnie na Dolnym Śląsku. Druga wystawa, "Misja: Polska", opowiadająca walkę o wolną i niepodległą Polskę Władysława Bartoszewskiego i Jana Nowaka-Jeziorańskiego, jest po prostu dość nudna i mdła. Wystawa "Pan Tadeusz Różewicz" również nie zwali z nóg, jeśli nie jest się wielkim miłośnikiem Różewicza (nie jestem). W trakcie całej wizyty serce zabiło mi najmocniej na widok nadpalonego fragmentu "Nienasycenia" Witkacego - pisarza, który mym skromnym zdaniem Mickiewicza i Różewicza razem wziętych nakrywa czapką i bardziej zasługuje na swoje muzeum w takim miejscu jak wrocławski Rynek (choć nie chcę przez to powiedzieć, że tamci dwaj nie zasługują).
Na Rynku mieszczą się aż trzy browary (i oczywiście trzy restauracyjne). Brzmi to wyśmienicie dumnie, że w aż trzech lokalach na głównym placu miasta warzy się piwo, ale rzeczywistość jest już mniej korzystna po głębszym w nią wniknięciu. Każdy z tych trzech jest bardzo daleki od wybitności, a tylko jeden moim zdaniem jest w ogóle warty spróbowania jego piw. To ten najmłodszy - Piwnica Świdnicka pod Starym Ratuszem. Powstał w 2022 roku po pięciu latach pustostanu tego lokalu - który uznawany jest czasem za najstarszy lokal gastronomiczny całej Europy, bo działał od 1273 roku. Żadne z sześciu próbowanych piw nie było wybitne, ale wszystkie były co najmniej niezłe; pilsa dałbym radę nazwać bardzo dobrym. W połączeniu z lepszym niż bardzo dobrym jedzeniem i klimatycznymi wnętrzami jest to propozycja na wieczór godna rozważenia; może nawet zdarzy mi się tam raz na jakiś niekrótki czas pojawić.
Browar Spiż w piwnicy Nowego Ratusza jest najstarszym wrocławskim browarem - działa od 1992 roku, co w polskiej branży piwowarskiej można nazwać korzeniami iście starożytnymi. Niestety jest też najgorszym; jego piwa wahają się od kiepskich po ledwo akceptowalne. Jest to gigantyczna szkoda nie tylko ze względu na jego doskonałą lokalizację - sam lokal jest świetny, bardzo klimatyczny i oldskulowy, kojarzący się z niemieckimi piwiarniami.
I jest jeszcze Browar Złoty Pies w Kamienicy Pod Złotym Psem, otwarty w roku 2015. Podejście jest tu ambitniejsze niż w Spiżu, ale pięć z sześciu piw miało jakąś mniejszą lub większą wadę. Przynajmniej to najlepsze, naprawdę dobre Hazy APA, było na poziomie raczej nieosiągalnym dla Spiża. Jedzenie to niestety poziom przyzwoitego baru z domowymi obiadami za cenę... rynkowej restauracji.
Nietrudno się domyślić, że Rynek trzeba zobaczyć także po zmroku. Co prawda jest to jeden z tych nielicznych przypadków centrów miast, które jakimś cudem za dnia wydają mi się nawet bardziej klimatyczne - w przeciwieństwie na przykład do Ostrowa Tumskiego, który postrzegam jako przestrzeń typowo nokturnalną, Rynek akurat widzę jako miejsce dzienne. Nie zmienia to jednak faktu, że ciemność i iluminacje wydobywają z niego odmienne, a też fenomenalne oblicze. Nie rozumiem tylko, czemu elewacja Starego Ratusza jest oświetlona światłem tak białym i zimnym.
Oczywiście nie jestem tak naprawdę w stanie zagwarantować w stu procentach, że na moją opinię nie wpływa daleko posunięta wrocławskość mojej osoby. Nie jest to rzecz do ostatecznego ustalenia. Proponowałbym jednak odwrócić kierunek rozumowania i pozycje potencjalnego skutku i przyczyny. Bo może nie cenię wrocławskiego Rynku tak wysoko dlatego, że mieszkam we Wrocławiu - lecz mieszkam we Wrocławiu tak długo między innymi dlatego, że mam tu pod ręką najpiękniejszy plac Europy. I to nie jest figura retoryczna, lecz naga prawda; kwestią do rozstrzygnięcia jest jedynie udział tej przyczyny w sumie wszystkich przyczyn.
Komentarze
Prześlij komentarz