Powiat wałbrzyski. Amplituda fali mroku

Nie jest dziełem ani przypadku, ani oszustwa, że do Dolnego Śląska bardzo trwale przylgnęła etykieta regionu tajemniczego. Żadne polskie województwo nie jest ani równie często kojarzone z tajemniczością, ani równie mocno do tego powiązania uprawnione; i odpowiada za to nie zbiorowe metafizyczne przeczucie, a zestaw twardych podstaw. Dolny Śląsk jest jednym z najbardziej obfitujących w zamki obszarów całego świata, a zamki jako duchy przeszłości są tajemnicze już z definicji (fakt, że niejeden jest w ruinie, w tym akurat przypadku w zasadzie jeszcze pomaga). W dużym stopniu pokrywają go zalesione góry, po których szlakach można błądzić niemal w nieskończoność. Jest regionem, który kilka razy przechodził z państwa do państwa, a bezpośrednio przed ostatnią taką zmianą należał do niemieckich nazistów, którzy - opuszczając w pośpiechu swe bazy - pozostawili po sobie setki tajemnic do odkrycia. W końcu ze względu na mocno kopalnianą tożsamość - i nie tylko z tego względu - jest tu mnóstwo dostępnych do zwiedzania podziemi, które są w zasadzie wcieleniem tajemniczości.

Jako że tajemniczość, niezabarwiona wprawdzie z założenia negatywnie, raczej nie kojarzy się z radością, beztroską i relaksem, a już dużo prędzej z niepokojem i niepewnością, można od razu się zastanowić, czy Dolnemu Śląskowi nie należy się jeszcze jeden deskryptor: "mroczny". Czy taki jest w istocie? Tutaj odpowiedź nie jest już tak oczywista. Sudety raczej nie są górami zbyt groźnie wyglądającymi, architektura jest często przepiękna, wioski urokliwe, lasy nie tak gęste i pierwotne jak choćby na Podlasiu - więc gdy zaświeci słońce, region popada raczej w klimaty rajskie niż mroczne. Gdy jednak słońce nie zaświeci, rzeczywiście potrafi przybrać minorowe oblicze bardziej sugestywnie niż znaczna większość kraju i może całej Europy; a są takie fragmenty, które nawet przy pełnym słońcu nie pozbywają się sporej dawki mroku. Tym, który może najdoskonalej uosabia zarówno tajemniczość, jak i mrok, jest powiat wałbrzyski.

Jest jednym z trzech dolnośląskich powiatów, które nie mają w swoich granicach miasta, od którego biorą swą nazwę. Wałbrzych jest siedzibą, ale jednocześnie osobnym powiatem. Powiat wałbrzyski otacza to duże miasto od południa, zachodu i częściowo wschodu, poza tym granicząc jeszcze z Czechami oraz powiatami dzierżoniowskim, kłodzkim, kamiennogórskim, jaworskim i świdnickim. Można powiedzieć, że szczególnie silne związki historyczne ma z tymi dwoma ostatnimi, bo jego tereny wchodziły w skład Księstwa Świdnickiego i Świdnicko-Jaworskiego (Wałbrzych istotnym ośrodkiem stał się dopiero w XVIII-XIX wieku). Jest jednym z dwóch lub trzech najbardziej górzystych powiatów województwa: nachodzą na niego trzy duże pasma Gór Kamiennych, Gór Wałbrzyskich i Gór Sowich.

Ta ostatnia cecha jest punktem wyjściowym co do charakteru podregionu. Zalesione góry łatwo sprzyjają mrocznym i tajemniczym klimatom, a zwłaszcza wtedy, kiedy mają nieregularny przebieg. Tutaj nie tylko zderzają się ze sobą trzy pasma, ale też te pasma w swoim obrębie mają dość zakamarkowy, niejednoznaczny układ. Co może jeszcze istotniejsze, nie są to pasma zbyt popularne (może poza Górami Sowimi, ale one nachodzą jeszcze mocno na inne powiaty i to raczej tamte ich części są bardziej uczęszczane) - w zasadzie nie spotkałem na szlakach ani jednej osoby przez cały weekend. Mrok i tajemnica rozciągają się w powiecie wałbrzyskim z dużą amplitudą, bo od szczytów po podziemia. To właśnie tutaj są prawdopodobnie najbardziej spektakularne, a już na pewno najmroczniejsze podziemia całego województwa; mroczne nie tylko brakiem słońca, ale też swoją hitlerowską przeszłością. Między jednym a drugim ekstremum są jeszcze podwałbrzyskie miasteczka, które poniekąd przez swoją górniczą przeszłość reprezentują dziwną, niepokojącą mieszankę malowniczości (pod względem układu urbanistycznego) i głębokiego mroku (pod względem wyglądu budynków).

Efekt jest oczywisty: to jeden z najbardziej klimatycznych i tym samym najgodniejszych odwiedzin zakątków całego Dolnego Śląska. Tym bardziej, że atmosfera to bynajmniej nie jedyny do tego powód, bo są też bardzo namacalne konkrety w postaci paru punktów topowych w skali całego województwa, jeśli nie całego kraju. Choć pozornie powiat wałbrzyski ma w sobie poświatę niszowości; nie narzuca się za mocno ze swymi atrakcjami, są one trochę ukryte albo małe na pierwszy rzut oka. To tylko zaleta, bo nie ma tu tłumów.

Zwiedzanie rozpocząłem we wczesny sobotni wieczór, kiedy to bezpośrednio z Wałbrzycha wjechałem do Szczawna-Zdroju (Bad Salzbrunn), miasteczka, które do Wałbrzycha ściśle przylega granicami i nawet ma z nim wspólną komunikację miejską. Zacząłem więc paradoksalnie od chyba najpogodniejszego punktu tego mrocznego powiatu, bo akurat Szczawno to przynajmniej w swoim centrum przyjemne, ładne uzdrowisko, które wprawdzie złote czasy ma na pewno daleko za sobą, ale które ciągle przyciąga niemałe liczby kuracjuszy. Zamieszkuje je nieco ponad pięć tysięcy ludzi; prawa miejskie otrzymało od razu po wojnie, w 1945 roku, ale było znanym zdrojem już od setek lat. Leczniczy charakter wydobywanych w nim wód opisany był już w XVI wieku; szczyt popularności miejscowość osiągnęła prawdopodobnie gdzieś na przełomie XIX i XX wieku, kiedy powstała w niej pełna rozmachu infrastruktura. Dziś nie jest to miejsce wolne od zaniedbania, ale przynajmniej duże jego fragmenty prezentują, przeciwnie, taki stopień zadbania i elegancji, który w powiecie wałbrzyskim się praktycznie nigdzie więcej nie zdarza. Z jakiegoś powodu postrzegam Szczawno jako jedno z najważniejszych miasteczek na całym Dolnym Śląsku i bardzo je lubię, choć nawet ono nie jest wolne od pewnej melancholii.

Tego wieczora prędko zostawiłem bagaże na noclegu przy głównym deptaku i ruszyłem z kopyta, bo szybko kończyło się światło słoneczne, a było mi jeszcze tego dnia bardzo potrzebne. W pośpiechu zrobiłem więc kilka zdjęć głównemu deptakowi wraz ze śliczną pijalnią wód, wiedząc, że obejrzę je jeszcze na spokojnie następnego dnia; ująłem też niebrzydki, choć i nie idealny widok na miasto z nieco za nisko położonej, widokowej wieży hrabiny Anny von Hochberg.




































Śpieszyłem się, bo moim głównym celem była wieża widokowa na Wzgórzu Gedymina, zwana po prostu Wieżą Gedymina, od której dzieliło mnie jeszcze pół godziny marszu. Na coś, co dałoby się uczciwie nazwać widokiem w świetle słonecznym, nie zdążyłem, spóźniając się o parę minut. Zdążyłem na coś może lepszego: ostatnie powidoki zachodu słońca na horyzoncie, roziskrzone latarniami Szczawno z Górami Wałbrzyskimi w tle, a przede wszystkim dość głębokie poruszenie swojego wnętrza, wynikające z samotności na szczycie wieży w ciemnym już lesie i otoczenia przez piękno swojego regionu.











Po wyskoku na kolację w Wałbrzychu wybrałem się jeszcze na przeciągły spacer po Szczawnie, fotografując jego już zupełnie nokturnalne oblicze. Przestaje być wtedy wyjątkiem; opustoszała i spowita ciemnością hala spacerowa pijalni wód jest bezprzykładnie mrocznym miejscem. Rzuciłem też okiem na najbardziej monumentalny z budynków Szczawna: Dom Zdrojowy z początków XX wieku, dawny Grand Hotel.














Nad ranem, w słońcu, pijalnia odzyskuje pogodność i wręcz pewien hedonizm, pozwalając się zwiedzić nie tylko z zewnątrz, ale i od środka. To prześliczny obiekt z XIX wieku, w którego architekturze elementy drewniane cudownie łączą się z murowanymi i ceramicznymi, dając efekt przytulny i elegancki w jednym. Sama hala nie jest tak piękna jak podobna w Świeradowie-Zdroju, ale za to z zewnątrz obiekt ma nieco większy urok. Wygrywa też w kategorii różnorodności wód - można spróbować aż czterech różnych, które wyraźnie różnią się od siebie smakiem.




















Po porannym zwiedzaniu Szczawna wróciłem do Wałbrzycha, żeby dokończyć poznawanie jego atrakcji. Powiat wałbrzyski zastał mnie więc z powrotem mocno po południu, w świetle już dość ciepłym swą barwą. Zastał w miejscowości Gostków, gdzie chciałem rzucić okiem na zabytkowy wiatrak holenderski z połowy XVIII wieku. I rzuciłem - tylko i aż, bo obiekt jest prywatny i nie można go niestety zwiedzać. Ale należy się jedyni ecieszyć, że ktoś go kupił i przepięknie wyremontował, dzięki czemu przynajmniej z daleka urozmaica krajobraz; jest jakby wyjęty z zupełnie innego kraju - i to raczej z La Manczy niż z Holandii.



Z powrotem blisko granic Wałbrzycha spędziłem kilkanaście minut w największym mieście powiatu, którym jest Boguszów-Gorce (Gottesberg-Rothenbach), zamieszkiwany przez nieco ponad 14 tysięcy ludzi. Specyficzna nazwa jest efektem fuzji z 1973 roku, kiedy to połączono miasta Boguszów (prawa miejskie od 1499) z Gorcami (od 1962) i wsią Kuźnice Świdnickie. Wynikiem tego zdarzenia jest miasto dość dziwne, bardzo rozlane nie tylko na dużej powierzchni, ale i na różnych poziomach, przy czym jego poszczególne elementy są oddzielone sporą powierzchnią niezabudowaną; wydaje się raczej grupą wsi niż jednym miastem. Znane jest z jednej rzeczy: najwyżej położonego rynku w całej Polsce, na wysokości 591 metrów nad poziomem morza. Rynek jest godny uwagi nie tylko z tego względu: to klasyka regionu, bo łączy potencjalnie malowniczy układ (zgrabny ratusz, kamieniczne otoczenie, lekka pochyłość) z mrocznym, przybrudzonym stanem prawie wszystkich budynków na nim i w jego pobliżu. Miejsce broni się przed nazwaniem go pięknym, ale mocno zapada w pamięć.






Niedaleko od Boguszowa, we wsi Czarny Bór, mieści się atrakcja o rzadko spotykanym w tych stronach charakterze. To Karczma Kamienna, która działa od co najmniej 1780 roku, a będąc precyzyjnym - od 2010 roku, ale w budynku, w którym od 1780 do II wojny światowej również mieściła się karczma; przypuszcza się, że to w niej zatrzymał się sam Goethe, podróżując z Wałbrzycha do Kamiennej Góry. Unikatowy przypadek, niezwykle klimatyczny lokal i po prostu bardzo smaczne, proste i tradycyjne jedzenie - więcej niż knajpa, po prostu obowiązkowy punkt zwiedzania Dolnego Śląska.










Z karczmy przemieściłem się na południe, przecinając już po raz pierwszy Park Krajobrazowy Sudetów Wałbrzyskich. Nie był to jednak czas na jego eksplorację, a jedynie rzut oka z samochodu, bo znowu naglił mnie czas.


Tym razem spieszyłem się, żeby jeszcze nie całkiem po ciemku zobaczyć Mieroszów (Friedland in Niederschlesien), najmniejsze miasto powiatu (stosunkowo od niedawna - wyludnił się o połowę w ciągu ostatnich kilkunastu lat). Obecnie zamieszkują go tylko niecałe cztery tysiące ludzi, ale to bardzo stary ośrodek, z lokacją miejską już w 1303 roku. Ma dość klimatyczne położenie wśród gór oraz ładny, duży, lekko pochyły i zadbany rynek z paroma całkiem zacnymi kamienicami.










Na wieżę widokową w Mieroszowie zdążyłem z opóźnieniem o jeszcze parę minut większym, niż dobę temu w Szczawnie. Nie tylko przez to, że się ściemniło, ale też przez to, że zachmurzyło i zamgliło, widok był jeszcze mroczniejszy, a przede wszystkim bardzo ładny i klimatyczny.







Po nocy niedaleko Mieroszowa wcześnie rano zacząłem już celową eksplorację Parku Krajobrazowego Sudetów Wałbrzyskich. To chyba najbardziej nieprecyzyjnie nazwany na Dolnym Śląsku ze wszystkich. Wbrew swoje nazwie, park nie obejmuje bowiem tylko Gór Wałbrzyskich. Niedopowiedzeniem byłoby nawet powiedzieć, że obejmuje również Góry Kamienne, bo obejmuje przede wszystkim Góry Kamienne - mają one i ilościową, i jakościową przewagę w obrębie granic parku nad Górami Wałbrzyskimi. Dwa moje główne podejścia też były podejściami w Górach Kamiennych. A jaki ten park jest? Jednym z najlepszych: choć obejmuje góry niższe i mniej spektakularne niż większość kluczowych pasm regionu, to za to są one bardzo nieregularnie rozłożone. Można odnieść wrażenie, że przemieszcza się po archipelagu wypukłych wysp, tworzących fantazyjne i zakamarkowe układy. Nie ma tu jednej, gigantycznej góry, ale wydające się nigdy nie kończyć morze mniejszych, co sprzyja klimatowi. I mimo jesieni w pełnej krasie barwnej nie spotkałem na szlaku nikogo.

Tamtego ranka zdobyłem Dzikowiec Wielki (836 m n.p.m.), nie mogąc skorzystać z nieczynnego już o tej porze roku wyciągu linowego. Nie miałem za wiele szczęścia: poranek był bardzo mglisty i z wieży widokowej na szczycie nie było za wiele widać (atmosfera była za to przyjemnie gęsta). Czasem jednak mgła - w gruncie rzeczy nisko zawieszone i szybko poruszające się chmury - przerzedzała się i pozwalała wyrobić sobie wyobrażenie o widoku naokoło.


















Wróciłem w okolice Mieroszowa, a konkretnie do wsi Łączna, by zobaczyć istniejące tam od paru lat Zoo Łączna, specjalizujące się w lemurach. Ciężko mi ocenić, na ile komfortowo czują się w nim same zwierzęta w porównaniu z wrocławskim zoologiem, ale myślę, że jest przynajmniej przyjemniejsze dla ludzi - zorganizowane plenerowo, na sporym terenie z ładnymi widokami na góry. Trzeba jednak podkreślić, że miejsce jest poniekąd scamerskie: płacimy całkiem niemałą kwotę za bilet wstępu, a gdzieś w połowie zwiedzania okazuje się, że ewentualne wejście do "świata lemurów", gdzie można wejść z tymi zwierzętami w kontakt bezpośredni, jest dodatkowo płatne. W imię zasad pozostawiłem więc to wejście w sferze ewentualności, ale całe doświadczenie było całkiem sympatyczne, zwłaszcza jak na zoo. Najbardziej utkwiła mi w pamięci pigmejka, czyli najmniejsza małpka świata, z którą poczułem silną więź. Przeciwległą skrajnością tego miejsca jest tygrys, ale z ogromnymi kociskami miewałem już sporo do czynienia, więc nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia.






























Po zoologicznym interludium powróciłem w uniwersum Gór Kamiennych, dalej eksplorując park krajobrazowy. Znajduje się w nim jedno z bardziej surrealistycznych miejsc na Dolnym Śląsku, jakim jest cerkiew św. Michała Archanioła w Sokołowsku. Surrealizm wynika z tego, że cerkwie to w tym regionie rzadkość, a cerkwie tego typu - malutkie, zabytkowe, na głębokiej wsi - to rzadkość skrajna do tego stopnia, że być może reprezentowana tylko i wyłącznie przez tę jedną świątynię. Powstała na przełomie XIX i XX wieku; miała służyć prawosławnym, przyjeżdżającym do uzdrowiskowego Sokołowska na kuracje. Nie jest to jakaś zniewalająca i majestatyczna architektura sama w sobie, ale jest dość śliczna i bardzo unikalna dla regionu, a w towarzystwie zamglonych górskich lasów tworzy niepowtarzalną aurę.




W pobliżu jest jeszcze jedna interesująca wiejska świątynia: kościół św. Jadwigi Śląskiej w Rybnicy Leśnej. W gruncie rzeczy to zabytek wielkiej rangi, bo jest prawie całkowicie drewniany, a pochodzi z okolic roku 1600. Niestety nie można wejść do środka ani nawet podejść zbyt blisko, jeśli nie ma akurat mszy.


Gdy z Rybnicy podjedziemy parę minut na południe, odnajdziemy schronisko zwane Andrzejówką, które również jest drewniane i również zabytkowe: zbudowane było w 1933 roku. Jest znaną bazą wypadową w Góry Kamienne, krzyżuje się tu kilka szlaków.







Ja nie wybrałem się po raz kolejny na szlak spod Andrzejówki, ale pora, by to zrobić, nieuchronnie się zbliżała, więc trzeba też było się najpierw posilić - przy okazji zwiedzając lokalny browar. Pamiętam lokal Złota Woda w miejscowości Łomnica tuż przy granicy z Czechami jeszcze sprzed czasów browaru, który otwarto tu na początku 2021 roku (jego pełna nazwa to Manufaktura Piwowarska Złota Woda). Miejsce odkrył mój ojciec i przywiózł mnie tu dwa czy trzy razy; te krótkie wypady stały się zresztą jednymi z kluczowych inspiracji do poznania całego Dolnego Śląska. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się piwa na bardzo wysokim poziomie, a jednak takie dostałem: weizen był bardzo dobry z plusem, a ciemny lager objawił się jako jeden z najlepszych ciemnych lagerów w moim życiu. Również specjalność zakładu, świeżo łowiony i smażony pstrąg, okazał się jedną z dosłownie paru najlepszych ryb, jakie jadłem. Niezmiennie jest to miejsce genialne i na swój sposób magiczne, do którego na pewno będę wracał.




Nie można było się jednak przesadnie rozsiadać; znowu rozpoczynał się wyścig z zachodzącym słońcem, i to jeszcze bardziej krwawy, bo poprzedniej nocy nastąpiła zmiana czasu na zimowy. Tym razem chciałem zdobyć górę Rogowiec (870 m n.p.m.) w Górach Suchych (które są pasmem składowym Gór Kamiennych) i znajdujące się na jej szczycie ruiny zamku z końca XIII wieku. Choć nie jest to popularne miejsce, a w dodatku osiągnąłem je jednym z mniej popularnych szlaków, doświadczenie zapisało się w mojej pamięci jako najpiękniejsze z całego powiatu. Od początku do końca byłem całkowicie sam, nie licząc grzybiarza, który wyszedł z lasu i poszedł do swojej wsi dokładnie w momencie, w którym zaparkowałem auto przy szlaku. Szlak okazał się sam w sobie cudowny: prowadzący przez bukowe lasy z małymi jeziorkami, labiryntowo meandrujący, tajemniczy i odrealniony, zupełnie cichy (w porze śliskich jesiennych liści również momentami wymagający, zwłaszcza przy schodzeniu). W końcu na szczycie odkryłem, że mgły rozeszły się wystarczająco, by móc nacieszyć oczy znakomitymi widokami, ukazującymi nieregularność i w pewnym sensie warstwowość tych gór. Klimat spotęgowały ruiny zamku i potężny wiatr, który dodawał dreszczyku emocji staniu tak wysoko. Nie schodziłem ze smutkiem tylko dlatego, że była we mnie pewność powrotu.




























Dzień skończyłem w jeszcze jednym browarze, który również odkrywałem kiedyś razem z rodzicami, w jego początkach. Dziś Browar Jedlinka w Jedlinie-Zdroju to może nie staruszek, ale w każdym razie bardzo dojrzały pan jak na polskie warunki - w 2024 roku świętuje swoje dziesięciolecie. Nie jest to wybitny browar restauracyjny ani pod względem piwa, ani jedzenia, nigdy nie był i pewnie nigdy nie będzie, ale piwo jest przynajmniej solidne, a resztę nadrabia lokalizacja. Tego wieczora reprezentował go dobry, po prostu dobry pils.





Z samego rana następnego i ostatniego dnia miałem w końcu zejść pod ziemię. Jak już wspomniałem, powiat wałbrzyski ma chyba najważniejsze podziemia w całym województwie, a to z powodu Projektu Riese (z niemieckiego "Olbrzym"), określanego największym przedsięwzięciem górniczo-budowlanym w całej III Rzeszy. W Górach Sowich w latach 1943-1945 wydrążono - posługując się niewolniczą pracą więźniów obozów koncentracyjnych - dziesiątki tysięcy metrów kwadratowych podziemnych korytarzy, których przeznaczenie do dzisiaj pozostaje nieustalone (wśród głównych sugestii są schrony i tajne fabryki broni). Powstało łącznie sześć niepołączonych ze sobą "kompleksów". Trzy z nich są dziś udostępnione do zwiedzania; wybrałem te dwa, które wydały się ciekawsze. Tak zwane Sztolnie Walimskie reprezentują kompleks Rzeczka i nie są tymi najbardziej imponującymi podziemiami, ale już pozwalają bardzo mocno odczuć ponurą, mroczną atmosferę tego miejsca i tej historii. Naziści zdążyli rękami więźniów wydrążyć mnóstwo korytarzy, ale nieznaczną tylko ich część zdążyli obetonować, co akurat działa na klimat bardzo potęgująco. Gwóźdź programu, jakim jest ogromny swym przekrojem tunel, urywający się po prostu na skale, jakby ledwo zaczęty, robi wielkie wrażenie.





















Zanim kontynuowałem poznawanie Riese, wróciłem do Jedliny-Zdroju w okolice browaru, który stoi na eleganckim placu obok Pałacu Jedlinka. Powstał w XVII wieku jako rezydencja barokowa, ale obecnie wygląda zupełnie klasycystycznie dzięki przebudowie w wieku XIX. W latach 1944-45 mieściła się tu siedziba nazistowskiej organizacji odpowiedzialnej za budowę Projektu Riese. Niestety możliwość zwiedzania wnętrz jest wybiórcza i rzadka i niestety na nią nie trafiłem. Zawsze można jednak podziwiać replikę samolotu Czerwonego Barona na środku placu.







Sama Jedlina-Zdrój (Bad Charlottenbrunn) to całkiem przyjemne uzdrowisko, choć dużo mniej spektakularne i dużo bardziej niszowe niż Szczawno. To również jedno z miast powiatu - od 1967 roku, kiedy otrzymało prawa miejskie - które zamieszkuje ponad 4,5 tysiąca ludzi. W przeciwieństwie do Szczawna wydaje się opustoszałe, a jednak jego malutka pijalnia wód jest otwarta i można napić się w niej wody leczniczej (tym razem tylko jeden rodzaj). Miasteczko ma ładne placyki, a niedaleko nich nawet świeżo wyglądającą kawiarenkę z pysznymi ciastami (niestety nie zamówiłem sobie kawy, a teraz bardzo mi jest z tego powodu przykro).









Do Jedliny przylega bezpośrednio miasto Głuszyca (Nieder Wüstegiersdorf), nieco starsze i nieco większe (prawa miejskie od 1962 i prawie 7 tysięcy mieszkańców). Dla mnie jest obrazkiem wręcz sztandarowym dla wałbrzyskiego podregionu. Ma wybitnie malownicze położenie: ciągnie się wzdłuż wartkiej rzeki Bystrzycy (tej samej, która tworzy Zbiornik Mietkowski, przepływa przez Wrocław i tam wpada do Odry) i oczywiście otaczają ją góry; jednocześnie wygląd jej typowych budynków, spójnych ze sobą estetycznie, jest na pierwszy rzut oka dość mroczny i wręcz przygnębiający (choć na mój gust przygnębiający w przyjemny sposób, jakkolwiek to nie zabrzmi). Jeśli nie jest to miasto piękne, to jest charyzmatyczne i tkwiące mocno w pamięci.











Z Głuszycy dotarłem nad staw Kamyki, sztucznie utworzony zbiornik wodny po dawnym kamieniołomie, by uznać go za jeden z najbardziej spektakularnych estetycznie punktów powiatu. Cieszę się, że zajechałem tu przy takiej właśnie, pochmurnej pogodzie - idealnie pasuje ona do widocznych jeszcze śladów po kamieniołomie i wywołuje atmosferę starego, powolnego kina autorskiego.







W kwestii atmosfery wiele do powiedzenia ma też Podziemne Miasto Osówka - miejsce powszechnie uznawane za najlepszą reprezentację Projektu Riese. Ja mówiłbym nawet o najlepszych podziemiach całego województwa. Klimat buduje już fakt, że w celu wejścia do nich trzeba przejść kilkaset metrów w lesie w Górach Sowich po porzuceniu auta. Korytarzy jest dużo, są długie i obszerne, a narracja przewodnika na wysokim poziomie. Wałbrzyski mrok osiąga tu swoją kulminację.





















Obfitą i intensywną przygodę z powiatem wałbrzyskim zakończyłem w jego najbardziej bezpośrednio malowniczym zakątku, gdzie Góry Sowie graniczą z Górami Wałbrzyskimi (wzdłuż znanej już Bystrzycy), a powiat wałbrzyski ze świdnickim. To sztuczne - utworzone przez rzeczną zaporę - a jednak przepiękne Jezioro Bystrzyckie w Zagórzu Śląskim, będące de facto przerośniętym fragmentem rzeki. Znakomite krajobrazy, jak na powiat dość pogodne i chyba nie tylko przez tymczasowy powrót słońca, wspierają tutaj dwa dzieła rąk ludzkich.



Jednym jest Zamek Grodno, który swoje życie otrzymał prawdopodobnie z inicjatywy Bolka I pod koniec XIII wieku. Później przechodził przebudowy, rozbudowy i zniszczenia, przez co obecnie jest mieszanką gotyku, renesansu i lekkiej ruiny (w zasadzie bardzo lekkiej jak na dolnośląski zamek). Sama budowla ma parę interesujących momentów, ale nie jest to najpiękniejsza czy najbardziej fascynująca forteca sama w sobie. Jej potężnym atutem jest jednak genialne położenie - na wysokim wzgórzu nad brzegiem rzeko-jeziora - i widok z wieży, który jest jednym z najlepszych widoków Dolnego Śląska. Zaparcie tchu w piersiach jest tu bardzo dosadne, zwłaszcza przy pięknych efektach słoneczno-mglistych i jesiennych barwach.




























W mrocznym powiecie musiałem przegrać z mrokiem również ostatnią rundę. Zmitrężyłem za dużo czasu na obiadokolację w restauracji hotelu nad jeziorem i nad słynną zaporę wodną w Zagórzu Śląskim, jedno z kilku podobnych dolnośląskich arcydzieł i zarazem zabytków techniki (ta powstała w 1917 roku), za sprawą którego istnieje Jezioro Bystrzyckie i które zamyka je od północy, zdążyłem dojść już w praktycznie całkowitej ciemności. Po raz kolejny była to jednak słodka porażka, bo obecność nad taką zaporą po zmroku pogarsza wprawdzie widoczność, ale przeżycie może nawet powiększa. Potem czekał mnie już tylko niekrótki spacer z powrotem wzdłuż lesistego wybrzeża jeziora i powrót do domu.











Być może ten akurat mój pogląd nie ma pretensji do uniwersalności i zostałby odrzucony przez dużą część ludzi, ale ja tak już mam, że nie wyobrażam sobie życia bez konkretnych dawek tej przyprawy, jaką jest szeroko pojęty mrok. Może w miarę kontrolowany, może nie taki, który przeradza się w realne niebezpieczeństwo lub przygnębienie, może będący bardziej kwestią odcienia nastroju niż charakteru faktów - ale też nie taki w formie czystej zabawy, jawnie pozorowany. Nastroje i estetyki cmentarne, mgliste i posępne odczuwam jako swoiście piękne i niepodrabialne zjawisko, z którym obcowanie nie tylko potrafi być pewnego rodzaju przyjemnością, ale też ze spotęgowaną przyjemnością powrócić do ciepła i przytulności. I jakże korzystnie mieć w tym kontekście powiat wałbrzyski praktycznie na wyciągnięcie ręki.

Komentarze

  1. Zgadzam się z tym, że ten kameralny i mroczny region w Polsce (całe szczęście nadal nie taki modny), jest jednym z najbardziej klimatycznych zakątków Dolnego Śląska.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz