Ołbin. W poszukiwaniu straconego miasta

Nie ma na to rady: przemijanie musi być zjawiskiem boleśnie bliskim chyba każdemu miłośnikowi Wrocławia. Stolica Dolnego Śląska jest świetnym miastem, bez pola do dyskusji jednym z paru najbardziej imponujących w swoim kraju, jednak w toku swojej turbulentnej historii na pograniczu państw, kultur i narodów zdążyła utracić wiele elementów niegdysiejszego splendoru. Podczas spacerów po tutejszych ulicach potrafi to nielekko zakłuć w serce. Na Starym Mieście niejednokrotnie, ale też nie do przesady, jako że tam bardziej rzuca się w oczy piękno - czy to zachowane, czy odbudowane. Raczej rzadko w sporej odległości od centrum, gdzie przez większość historii były po prostu wsie. Gdzie więc najbardziej? Chyba na tych bliskich ścisłemu centrum osiedlach, na których widoczne pozostało jeszcze wiele szkieletu i trochę ciała XIX-wiecznego Breslau, a które przez sumę zniszczeń i zaniedbań raczej nie kojarzą się już dziś ze splendorem; dla wielu wręcz z czymś przeciwnym. Z nich zaś najbardziej kłuje może Ołbin - ale prawem paradoksu roztacza też ponadprzeciętną atmosferę i staje się przyczyną szczególnych, choć wyrywkowych zachwytów.

Ołbin jest miejscem poniekąd porzuconym przez historię. To nie tylko jedno z najbardziej bliskich centrum osiedli Wrocławia, ale też jedno z najważniejszych dziejowo. Nie dość, że jako wieś było wzmiankowane już w 1175 roku (pod nazwą Olbinum), to jeszcze na wzmiankę o nim natkniemy się podczas szukania informacji o wielu innych osiedlach, a to dlatego, że benedyktyńsko-norbertańskie opactwo św. Wincentego, ufundowane w latach 30. XII wieku przez Piotra Włostowica, było potężnym, w pewnym sensie autonomicznym bytem, do którego należały liczne podmiejskie wsie. Klasztor z przylegającymi do niego włościami, rozebrany w 1529 roku w obawie przed militarnym wykorzystaniem go przez tureckich najeźdźców, jest jedną z największych architektonicznych i kulturowych strat w dziejach Wrocławia - swoistym kamieniem węgielnym aury vanitas, jaka dziś się na Ołbinie roztacza. 

Nie tylko w momencie przyłączenia do miasta w 1808 roku (wówczas już jako Elbing), ale jeszcze w 1991, tuż przed ostatnim podziałem na osiedla, Ołbin był pojęciem większym niż obecnie i obejmował również obszar dzisiejszego Nadodrza (bez Kępy Mieszczańskiej) i Placu Grunwaldzkiego. Innymi słowy, zajmował prawie w całości teren jednej z dwóch największych rzecznych wysp Wrocławia (tej pozbawionej nazwy), na której osobnymi bytami były jeszcze tylko dużo mniejsze Kleczków i Ostrów Tumski. Obecnie graniczy z Kleczkowem przez nasyp kolejowy, z Karłowicami, Zaciszem i punktowo ze Szczytnikami przez koryto Starej Odry, z Placem Grunwaldzkim i Starym Miastem (a konkretnie Ostrowem Tumskim) przez ulicę Sienkiewicza i w końcu z Nadodrzem przez ciąg ulic Bema, Jedności Narodowej i Namysłowską. Do dziś zwłaszcza związki z tym ostatnim pozostają ścisłe i prawie nikt nie ma świadomości, gdzie przebiega granica między jednym a drugim, która zresztą jest trochę umowna. A jednak podczas gdy zachodnie Nadodrze przeżyło swoisty renesans, pociągając współczesnych miłośników miasta jak ruiny zamków i kościołów pociągnęły kiedyś pokolenie romantyków, w efekcie zapełniając się rzemieślniczymi warsztatami, modnymi kawiarniami i dobrymi restauracjami, wschodni Ołbin pozostał raczej wizytówką zapyziałej, zaniedbanej i kojarzącej się z patologią społeczną części Wrocławia. Współcześnie jest nią nawet chyba bardziej niż Przedmieście Oławskie, na którym pobudowało się sporo nowoczesnych apartamentowców. Niebezpodstawnie - ale i nie bez silnego pozytywnego kontrapunktu.

Ołbin był nieprzeciętnie dotknięty wojennymi zniszczeniami, przez co nie stanowi tak gęstego uniwersum kamienic z XIX i XX wieku, jak Nadodrze czy Przedmieście Oławskie - choć jest ich tu mnóstwo. Pozostał jednak gęsty, wybitnie gęsty - dzięki równie licznym powojennym plombom, rzadko ładnym, ale przywracającym przynajmniej czysto urbanistyczną tkankę. Ma to swoje odbicie w danych statystycznych. Według tych z 2017 roku, choć w niecałe 10 lat stracił prawie 12% mieszkańców, wciąż pozostawał najliczniej zaludnionym osiedlem ze wszystkich w całym Wrocławiu, stanowiąc dom dla niecałych 35 tysięcy dusz i będąc w związku z tym osiedlem wielkości całej Oławy, Oleśnicy czy Bolesławca. Na polu gęstości zaludnienia przebijają go tylko Gajowice. Patrząc na trend, jest spora szansa, że w momencie pisania artykułu ustępuje już na podium Karłowicom-Różance i Pilczycom-Kozanowowi-Popowicom Północnym - to jednak wielkie i połączone z kilku osiedli jednostki administracyjne z kilkunastopiętrowymi blokami z wielkiej płyty, których Ołbin praktycznie nie ma (ma za to ogródki działkowe na około 1/3 swojej powierzchni). Można więc stwierdzić, że nigdzie we Wrocławiu nie ma takiej zawartości miasta w mieście.

Nie tylko w sensie mieszkaniowym. Wyrobiłem w sobie nie do końca dające się uzasadnić przekonanie, że ze wszystkich okalających Stare Miasto osiedli Ołbin jest tym najszczerszym, najbliższym i najlepiej oddającym prawdziwe życie wrocławian. Nie ma klimatu bohemy i tylu pięknych kamienic co Nadodrze, nie ma tak eleganckich pierzei jak Plac Grunwaldzki ani tak konsekwentnej przedwojennej zabudowy jak tak zwany Trójkąt na Przedmieściu Oławskim i w końcu monumentalnych obiektów miejskich Przedmieścia Świdnickiego. Stopień zaniedbania wielu kamienic jest fatalnie wysoki, stopień brzydoty wielu powojennych uzupełnień również, a częstotliwość, z jaką napotyka się ludzi, jakich napotykać się nie chce, jest zdecydowanie powyżej średniej. Ale jest coś niesamowicie pociągającego w tej gęstości miejskiego życia - wysokiej, ale nieprzesadzonej dzięki pozostałościom dobrej, niemieckiej urbanistyki. Panowanie nad wysokością zabudowy zapewnia odpowiednią dozę kameralności; wspomniane powyżej osiedla znacznie przewyższa tutejsze podejście do zieleni, której jest sporo zarówno pod postacią pojedynczych lub ciągnących się rzędami drzew na ulicach, jak i licznych skwerów i parków; siatka ulic jest nieoczywista, atrakcyjnie urozmaicona i powywijana. Wszystko to daje wrażenie pewnej przytulności i choć jest to przytulność trochę na papierze, bo Ołbin raczej nie wydaje się osiedlem - jak na Wrocław - bardzo bezpiecznym, to nie wiem, czy nie jest to najlepsze miejsce na przeciągłe spacery dla osób poszukujących autentycznego, nieupudrowanego, miejskiego vibe'u w duchu głębokiego realizmu. Zapuszczając się w niektóre zakamarki Ołbina, a zapuścić się tu można głęboko, mam wrażenie cofnięcia się w czasie. Przy tym wszystkim znajdzie się tu nie jeden i nie dwa konkretne obiekty godne osobnej uwagi, ale nie wiem, czy właśnie to niedookreślone wrażenie ogólne, podsycane niekończącymi się, fantastycznymi detalami ocalałych kamienic, nie jest tym, co tutaj cenię najwyżej.
























































Żaden z ołbińskich skwerów nie jest może jakimś arcydziełem samym w sobie, ale wszystkie są na tyle sympatyczne, że domagają się wspomnienia. Skwer Skaczącej Gwiazdy przy granicy z Nadodrzem ma nie tylko śliczną nazwę (nawiązującą do kształtu nieistniejących pruskich bastionów), ale też kilka okazałych drzew na czele z platanami; poza tym jednak jest tym najmniej imponującym.



Na rogu skweru wznosi się jedna z tych nielicznych kamienic Ołbina, które zasłużyły na moją osobną wzmiankę. To jedyna w swoim rodzaju secesyjna perełka z 1902 roku na rogu Prusa i Świętokrzyskiej, wyróżniająca się nie tylko kremowo-turkusową elewacją, ale też ćwierćokrągłą fasadą. Wyróżniająca się jednak przez odnowę w 2006 roku - przed nim była w stanie opłakanym i nie zdradzała potencjału. Skłania do zastanowienia, ile bezimiennych kamienic na Ołbinie wyglądałoby po remoncie prześlicznie.


Interesującą budowlą, niemal pałacowo elegancką mimo skrajnie utylitarnej funkcji, jest dawna piekarnia z początków XX wieku przy ulicy Sienkiewicza. Za czasów niemieckich była największą fabryką pieczywa i makaronu w Europie (choć na to nie wygląda) - w czasach polskich zwała się Piekarnią Mamut (nie jest już nią od 2007 roku - obecnie to akademik).



Inną zacną kamienicą jest ta pod adresem Sienkiewicza 96 z 1904 roku. Oryginalna część balkonowa z prześlicznym szczytem tworzą efekt zarazem śliczny i dramatycznie wertykalny.


Na wschodnim krańcu Ołbina, nad Starą Odrą, mieści się jeden z większych, starszych i w końcu bardziej prestiżowych wrocławskich cmentarzy. Cmentarz św. Wawrzyńca oddano do użytku w 1866 roku i czuć na nim jeszcze trochę klimat starych czasów, choć z dawnej infrastruktury zachowała się tylko sugestywna brama z cegły. Pochowano tu mnóstwo znanych wrocławian - dość powiedzieć, że swój artykuł na Wikipedii ma ponad dwustu z nich.









Nie pochowano jednak jednego z najsłynniejszych ludzi z Wrocławiem związanych - Aloisa Alzheimera, który w 1912 roku - już w wieku 48 lat - został kierownikiem Katedry Psychiatrii Uniwersytetu Wrocławskiego. Zmarł w tym mieście 19 grudnia 1915 roku, pochowany jednak obok żony na cmentarzu we Frankfurcie nad Menem. Jego willa stoi paradoksalnie po drugiej stronie ulicy względem cmentarza św. Wawrzyńca. Zbiegiem okoliczności obejrzałem ją pierwszy raz w życiu na jakiś tydzień przed pierwszą w życiu wizytą we Frankfurcie.


Przy cmentarzu wznosi się dużo młodszy kościół św. Wawrzyńca, wzniesiony w latach 1978-1980. Choć nieduży, jest jednym z najbardziej wystrzelonych w kosmos pomysłów peerelowskiego budownictwa sakralnego. Jego tył przypominający fragment fabryki z samego serca Zagłębia Ruhry, dziwna rotunda i jedyny w swoim rodzaju front ze strzelistą wieżą, zwieńczoną gwiazdą złożoną z krzyży, daje bardziej odczucie komunistycznej budowli z salą zgromadzeń niż kościoła, a w połączeniu z obskurną elewacją na pewno wywoła wśród wielu wrażenie brzydoty, wręcz koszmarka. Ja jednak szanuję śmiałość i wariactwo. Wewnątrz one nie ustępują - półmroczna przestrzeń skrywa lampy przypominające jaja złożone przez gigantycznego owada i psychodeliczny ołtarz zaprawiony ewidentnie pewną dawką LSD. Mam ochotę tu wrócić, a potem obejrzeć jakiś horror.








Typowym przykładem miejskiego mikrozachwytu jest zabytkowy, ceglany budynek straży pożarnej przy ulicy Gdańskiej. Sam nie byłem pewien, czemu tak mocno przyciąga mój wzrok, ale wszystko okazało się jasne po sprawdzeniu, że w projekt z 1908 roku zamieszani byli Richard Plüddemann i Max Berg.



Moim ulubionym skwerem (bo de facto to skwer) Ołbina jest plac Westerplatte, który podoba mi się przez przepiękną, okazałą wierzbę płaczącą i przez idealne wpasowanie w miejską tkankę.





Niewiele mniej lubię podłużny, mocno zadrzewiony Skwer Ludzi ze znakiem „P” (czyli wywiezionych w czasach II wojny światowej na przymusowe, mordercze roboty do Rzeszy). Podoba mi się, jak wrzyna się w osiedle na sporej długości - od jeszcze ruchliwej ulicy Nowowiejskiej po bardzo już spokojną okolicę ogródków działkowych.










Osobnej wzmianki domaga się dostęp Ołbina do Odry. Osiedle ma raczej mało uczęszczane, bo mało utrzymywane ścieżki na wałach, ale widoki z Mostów Warszawskich w kierunku wschodnim są bardzo ładne.







W pobliżu Odry mieści się największy pomnik wrocławskiego browarnictwa: pozostałości zabudowań Browaru Piastowskiego, który powstał w 1894 roku jako Brauerei Pfeifferhof Carl Scholz (już kilkanaście lat później, po zmianie właściciela, Schultheiss Brauerei). Browar był czynny do 2005 roku, kilka lat za krótko, bym mógł spróbować piwa w nim produkowanego (w ostatnich latach i tak raczej nędznej jakości). Dziś jest de facto deweloperskim osiedlem, którego projektant niestety trochę za mocno zaingerował w zabytek.






Mój bezdyskusyjnie ulubiony fragmencik Ołbina znajduje się mniej więcej w środku osiedla, z lekkim przesunięciem południowo-zachodnim. Na mapie ma wygląd zielonego trójkąta prostokątnego z nieco falującą przeciwprostokątną (którą jest ulica Prusa). Zielonego, bo zajmują go dwa parki, przedzielone (niestety) bardzo ruchliwą ulicą Wyszyńskiego, główną wewnętrzną ulicą osiedla. Mniejszy z parków, Park Edyty Stein, nie jest sam w sobie szczególnie godny uwagi (chyba tylko dla tablicy pamiątkowej patronki) - łatwo postrzegać go jako przybudówkę do tego większego. Jest całkowicie zdominowany przez monumentalną budowlę; to ona tworzy jego klimat.







Budowlą tą jest najpiękniejszy kościół Wrocławia - to znaczy najpiękniejszy z tych, które stoją poza Starym Miastem. Kościół św. Michała Archanioła, bo o nim oczywiście mowa, jest dla mnie największym sakralnym oszustwem tego miasta. Przez bardzo długie lata żyłem w przekonaniu, że to gotycka, średniowieczna budowla, celowo nie zgłębiając jego tajemnic i zachowując sobie je na moment wnikliwego zwiedzenia. Powstał tymczasem - na miejscu, gdzie prawdopodobnie wznosiło się opactwo św. Wincentego - w latach 1862–1871 (według projektu świetnych architektów Alexisa Langera i Carla Lüdeckego) i jest oczywiście neogotycki. Nie wiem jednak, czy na całym świecie widziałem gdzieś neogotyk tak doskonale udający gotyk. Jest monumentalny, jest mroczny, strzelisty i niebywale klimatyczny; urzekają jego dwie wieże, ta ażurowa i ta o zwieńczeniu kojarzącym się z budynkami Pragi; bogactwo i finezja piaskowcowego detalu, zwłaszcza na fasadzie, wykracza daleko poza neogotyckie standardy; przypory na bokach to coś rzadko spotykanego w stylu. Dzieła kamuflażu dopełnia bardzo mocno przybrudzona cegła, którą czas mimo ludzkiej woli wystylizował na średniowieczną (od jakiegoś czasu stopniowo się to zmienia, bo jest czyszczony - sam nie wiem, czy to dobrze). Wnętrze jest już łatwiejsze do rozszyfrowania jako neogotyckie, ale tylko nieznacznie - wiele form jest wyśmienicie autentycznych, rozmach i monumentalizm niemal nie mają sobie równych w mieście. Czy na ten moment to aby nie mój ulubiony neogotyk... na świecie? Jeśli nie, to co najmniej kręci się w okolicach podium.



































Święta Edyta Stein, zwana też pod zakonnym imieniem jako Teresa Benedykta od Krzyża, ma w kościele swoją własną kaplicę, jako że przychodziła się do niego modlić. Słynna wrocławianka, dziś jedna z patronek Europy, urodziła się w 1891 roku na terenie dzisiejszego Ołbina i mieszkała tu przez większość życia. Była żydówką (od pewnego momentu tylko pod względem etnicznym, bo ateistką), która wbrew ówczesnych schematów i możliwości swojej płci studiowała filozofię i obroniła doktorat u samego Edmunda Husserla, którego nawet była przez dwa lata asystentką. W wieku 30 lat świadomie została katoliczką, a następnie wstąpiła do zakonu karmelitanek. Konwersja nie uratowała ją niestety 20 lat później przed śmiercią w Auschwitz; dla nazistów ważniejsze było pochodzenie. Sylwetka z takimi losami życia jest bez wątpienia oryginalna, choć przyznam bez bicia, że sława tej postaci i kult, jakim jest darzona, są dla mnie trudne do zrozumienia. Kilkaset metrów od kościoła, przy ulicy Nowowiejskiej, mieści się kamienica, w której mieszkała ona i jeszcze wcześniej cały klan Steinów. W kamienicy odnajdziemy z kolei niewielkie muzeum, gdzie można dowiedzieć się sporo o życiu Edith i obejrzeć autentyczne przedmioty, które stały w jej rodzinnym domu. Wizyta w tym miejscu nie naprowadziła mnie jednak na zrozumienie znaczenia tej postaci: wśród wielu zdań, jakie tu padają, żadne nie wskazuje na jakąś szczególną myśl czy czyn; obrona doktoratu jest jedynym konkretnym osiągnięciem. Nie chcę zabrzmieć potwornie, ale żydów skonwertowanych na katolicyzm, pomniejszych doktorów filozofii i ofiar Auschwitz było naprawdę sporo - wypadałoby więc jakoś dosadniej ująć sedno wyjątkowości, jeśli ona faktycznie zachodzi. Być może po prostu niewielu było tym wszystkim w jednej osobie, zwłaszcza żeńskiej.


















Najpiękniejszym parkiem osiedla i mimo niewielkich rozmiarów jednym z piękniejszych w mieście jest Park Stanisława Tołpy - po drugiej stronie ulicy względem kościoła. Swoją atrakcyjność zawdzięcza jednemu widokowi: na przepiękny staw, za którym wznosi się wybitnie przyjemna sylwetka Wydziału Architektury Politechniki Wrocławskiej. Poza terenem wokół stawu park jest już bardzo zwyczajny, ale ten widok - w połączeniu jeszcze z czającą się bryłą kościoła z boku - jest jedną z pocztówek Wrocławia. Cudownie jest posiedzieć na niewielkim wzniesieniu w środku parku i pokontemplować go z odległości.






















Przyjemnie też przejść się po Ołbinie po zmroku - przynajmniej dopóki nic się nikomu nie stanie. Ale chyba warto zaryzykować wczesnym wieczorem; w dzisiejszych czasach nie ma już raczej w tym mieście regionów naprawdę drapieżnie niebezpiecznych, nawet tu.








Ołbin pozwala rozszerzyć nawiązanie do życiowego dzieła Prousta - pasuje tu nie tylko tytuł całego cyklu, ale też jego ostatniej części. Spacer po tym osiedlu ma bez wątpienia wiele z poszukiwań czegoś utraconego, utraconego bezpowrotnie - poczynając od opactwa św. Wincentego, a kończąc na dziesiątkach lub setkach dopracowanych kamienic i pełni urbanistycznej jakości. Ma też jednak wystarczająco dużo szczególnych punktów i ogólnej atmosfery, by na koniec tego postawić kropkę stwierdzeniem: "Miasto odnalezione".

Komentarze