Powiat karkonoski: część II. Frenezja skał i szept kosodrzewiny

Piękno - które obok intelektualnego poznania świata oraz przeżyć metafizycznych jest głównym motorem napędowym moich podróży - daje się dzielić według przeróżnych kryteriów. Być może jednym z bardziej podstawowych podziałów jest ten na piękno wielkie i małe: rzucające się w oczy, imponujące rozmiarem i najszerzej pojętym przepychem oraz ukryte, nieoczywiste, kameralne i na swój sposób skromne. Po jednej stronie stoją potężne pasma górskie, gotyckie katedry i rynki wielkich miast, po drugiej małe leśne jeziora, wiejskie drewniane cerkwie oraz bajkowe małe miasteczka. Jedno i drugie piękno uwielbiam; i choć nie muszę w danej podróży mieć koniecznie między nimi balansu, to błogosławione są te miejsca - kraje, regiony, miasta - które wyposażone są w słuszne porcje obu. Błogosławiony jest więc bez wątpienia Dolny Śląsk. Błogosławiony do potęgi - bo nie tylko całe województwo, nie tylko jeden jego powiat, lecz nawet pół tego powiatu potrafi mieć na swoim terenie uniwersa piękna wielkiego i kameralnego.

Drugą część powiatu karkonoskiego - część na wschód od Jeleniej Góry, a konkretnie pięć gmin: Janowice Wielkie, Karpacz, Kowary, Mysłakowice i Podgórzyn - zwiedziłem w pełnej krasie jesieni w tym samym roku, na początku którego objeżdżałem jego zachodnią część. Pozwoliło mi to poznać ten piękny podregion w jego dwóch chyba bezsprzecznie najwspanialszych odsłonach - śnieżnej i jesiennobarwnej. Tereny penetrowane jesienią tworzą tę odrobinę "mniejszą połowę" powiatu, a jednak moim zdaniem bardziej atrakcyjną (choć bez miasta tak ładnego jak Szklarska Poręba). W dodatku o ile podział na powiaty jest oczywiście mocno umowny turystycznie i sam wykorzystuję go głównie dlatego, że na jakiś trzeba się było zdecydować, a ten był już gotowy, o tyle w przypadku tych terenów można mówić o spójnej i odrębnej przestrzeni - od południa i wschodu obudowanej przez góry, od zachodu i większości północy przez miasto, Jelenią Górę. I z tak wydzielonym obszarem niewiele fragmentów Dolnego Śląska może konkurować - nie mówiąc o tym, czy którykolwiek może wygrać.

W tym odrębnym pod-podregionie znalazło się wciąż miejsce na dwa zupełnie inaczej odbierane i przeżywane światy. Tutaj paradoksalnie podział na gminy jest wyjątkowo pomocny. Ostoją piękna kameralnego - kameralnego przynajmniej jak na tereny górskie - są gminy Janowice Wielkie, Kowary i Mysłakowice. To przeurocza, ciągle w niebywałym stopniu jak na swój urok odciążona od masowej turystyki kraina pasma górskiego Rudaw Janowickich oraz zagłębie zamków i pałaców. Piękno wielkie reprezentują gminy Karpacz i Podgórzyn z majestatycznymi Karkonoszami, rozległą malowniczością zamku w Sosnówce i samym miastem Karpacz, teoretycznie małym, praktycznie w sezonie drapieżnym i hałaśliwym kurortem.

Zacząłem od piękna kameralnego, a nawet od miejsca, które jest wręcz dolnośląskim synonimem określeń "kameralność" i "piękno ukryte". Zaawansowanym piątkowym wieczorem - jednym z najbardziej magicznych w całym moim życiu przez wzgląd na przeżywaną w pięknym towarzystwie i nienormalnie gęstą mgłę, która jazdę w te strony, nawet bez mgły cudowną, podniosła do rangi sztuki - dotarłem do miasta, którego nie ma. Takich miast jest na Dolnym Śląsku sporo, ale wszystkie inne razem wzięte nie mogą się równać sławie Miedzianki, której sama nazwa wywołuje we mnie i w niejednym pasjonacie dreszcze ekscytacji. Dziś jest wsią u granic z powiatem kamiennogórskim, w której mieszka - na oko - może kilkanaście osób i w której prawie nic nie ma. Nic poza atmosferą, przed którą nie ucieknie ten, kto poznał historię miejsca. Nie chcę powtarzać opowieści, którą inni - a zwłaszcza Springer w swoim legendarnym reportażu o Miedziance - poprowadzili już doskonale. Wspomnę tylko, że kiedyś było to bogate, górnicze miasto - Kupferberg - słynące na cały region ze swojego piwa, które jednak pod wpływem zbyt łapczywej eksploatacji złóż zaczęło się zapadać i na przełomie 60. i 70. lat XX wieku zostało prawie w całości wyburzone. To, że Miedzianka nie jest czymś kompletnie zapomnianym poza garstką pasjonatów i historyków, lecz wręcz kultowym i dość często odwiedzanym - mimo że niemal nie ma czego tu zwiedzać, bo czymże na Dolnym Śląsku jest bardzo zwyczajny XIX-wieczny kościół, mały krzyż pokutny i garstka starych chałup - jest zasługą po pierwsze wspomnianego reportażu z 2011 roku, a po drugie otwartego w 2015 roku Browaru Miedzianka (który już pod koniec tegoż roku, jeszcze z rodzicami, pierwszy raz odwiedziłem - a warto odnotować, że wydarzenie to stało się w dużym stopniu kamieniem węgielnym mojej pasji i miłości do Dolnego Śląska).

Do browaru - restauracyjnego, więc na kolację - właśnie zmierzałem. Miedzianka nie jest najlepszym browarem ani w Polsce, ani w dolnośląskim - robi przyzwoite, ale bardzo dalekie od wybitności piwo (najsilniejszą pozycją od lat jest ich flagowe American Pale Ale, Cycuch Janowicki) i dobre jedzenie. Mówi się jednak, że jest najpiękniej położonym w kraju - i to z dużym prawdopodobieństwem można uznać za prawdę. Nowoczesny acz klimatyczny, sam w sobie atrakcyjny wizualnie browar, stoi na lekkim wzniesieniu, z którego rozciąga się rozbrajający widok na Góry Sokole, Góry Kaczawskie i nawet, w tle, Karkonosze ze Śnieżką. Magiczny, mglisty wieczór poprzedził również nieco mglisty i również magiczny poranek, gdy wróciłem do Miedzianki z pobliskiego noclegu na śniadanie. Mimo że na co dzień szkoda mi czasu i zdrowia na piwo, które nie jest klasę lub dwie wyżej od tego z Miedzianki, to nie wyobrażam sobie tu czasem nie wracać.






































Śniadanie w Miedziance było ważną podkładką pod wyczerpujący dzień intensywnej penetracji Rudaw Janowickich - wspaniałego pasma górskiego objętego rangą (Rudawskiego) Parku Krajobrazowego, dalekiego od majestatu Karkonoszy, za to nieporównywalnie mniej obleganego i słynącego z niesamowitych formacji skalnych. Są to góry bardziej tajemnicze, bardziej leśne (bo zdecydowanie niższe), bardziej też liściaste, spokojniejsze, łagodniejsze i niesamowicie piękne. Tworzą ten chyba najładniejszy park krajobrazowy w województwie i pewnie w ścisłym topie krajowym.

Pierwszą z dwóch tras, jakie zrobiłem tego dnia, był długi spacer-pętla od Strużnicy do Zamku Bolczów i z powrotem, spacer przez jądro Rudaw. W tutejszych ślicznych lasach można odnaleźć najsłynniejsze formacje skalne tego pasma - z których zdecydowanie najbardziej widowiskową i niesamowitą jest Skalny Most (chyba łatwo rozpoznawalny na zdjęcia, bo mający dobrze dobraną nazwę), będący emblematem Rudaw i widokiem o doprawdy hipnotycznej sile przyciągania wzroku. Spore wrażenie robią też Starościńskie Skały i Piec.

























































Gdzieś w sercu tego terenu wznosi się jeden z najniezwyklej położonych dolnośląskich zamków, Zamek Bolczów, ukryty w gąszczu górskiego lasu, tylko nieznacznie i fragmentarycznie wyrastający ponad korony drzew. Forteca powstała w 1375 dla księcia Bolka II, a już w 1645 została zniszczona. Dziś jest ruiną przecudowną, dorodną, nieskomercjalizowaną - bije z niej autentyczność, pierwotność, duch średniowiecza i tajemnica.



















W przerwie między jedną a drugą trasą chciałem zjeść obiad w jednym z pobliskich zamków-pałaców i rzucić okiem na inne, ale właścicielka brała tego dnia ślub i spojrzałem tylko na Pałac Wojanów (do którego wróciłem nazajutrz) oraz inny, niedostępny dla zwiedzających, częściowo zrujnowany Pałac w Bobrowie z wieków XVII-XIX. To jeden ze smutniejszych odcieni Dolnego Śląska - mógłby być jednym z najpiękniejszych w tym słynącym z pałaców województwie, bo ma niesamowitą bazę architektoniczną, a jest niestety pół-ruiną w rękach prywatnych, ogrodzoną wysokim murem i strzeżoną przez agresywne psy. Nawet w tym stanie jest dla mnie czymś bardziej ekscytującym niż wiele zadbanych i funkcjonujących pałaców.




Z trudem - bo choć uroczo będę wspominał moment wściekłego rzucenia się z Julią na kanapki i słodycze z Dino, to ciężko było nazwać to obiadem - znalazłem w sobie energię na zdobycie dwóch najwyższych szczytów Gór Sokolich (części Rudaw). Z trudem tym większym, że niemal w biegu, by zdążyć przed zmrokiem. Tę część Rudaw poprzedza przejście koło jedynego schroniska w tych górach, słynnej Szwajcarki, imitującego klimaty tyrolskie zabytku z 1823 roku (zabytku, ale działającego pełną parą w swojej pierwotnej funkcji).




Jeśli miałbym komuś polecić tylko jeden z dwóch tzw. Sokolików, czyli najwyższych, postrzeganych jako "bliźniacze" szczytów Gór Sokolich, to wskazałbym Sokolik Duży, gdzie wspiąłem się jeszcze przed zachodem słońca i z którego zachód ten obserwowałem. Rozglądając się naokoło z wysokiej formacji skalnej na szczycie góry, częściowo pewnie za sprawą adrenaliny i niedotlenienia wywołanych zdobywaniem szczytu w szybkim tempie, częściowo za sprawą czystego piękna, a częściowo za sprawą radości z faktu, jak wiele rzeczy naokoło rozpoznaję i umiem nazwać - doznałem kumulacji miłości do Dolnego Śląska i tożsamości regionalnej. Nie do końca sobie to wtedy uświadamiałem, ale był to moment gwałtownego szczęścia w niemal krystalicznie czystej postaci, który w pewnym wieku nie zdarza się na co dzień.






























Drugi z Sokolików, czyli Krzyżna Góra, nazwana tak od sporego stalowego krzyża na jej szczycie, zapewnia widok nieco mniej wybitny, bo nie 360-stopniowy, ale wybitny również - w tym przypadku również za sprawą niezwykłych barw szarości doliny i gasnącego oranżu horyzontu. Zejście z gór już niemal w ciemności też miało swój urok.




















Intensywny dzień zakończył się kolacją w Zamku Karpniki - perełce XIX-wiecznego neogotyku z Hohenzollernami w tle i XIV-wiecznymi podwalinami, uratowaną od ruiny i zaadaptowaną na pięciogwiazdkowy hotel. Zamek miałem jeszcze oglądać nazajutrz w dziennym świetle, póki co ciesząc się jego nocnym klimatem i bardzo zacną kuchnią.











Następny dzień rozpocząłem jednak od obejścia innego pobliskiego hotelu-zabytku, Pałacu Wojanów. Stoi na tym miejscu od 1667 roku, ale swoją obecną formę oraz park zawdzięcza po pierwsze klasycyzująco-neogotyckiej przebudowie z pierwszej połowy XIX wieku, a po drugie renowacji na przełomie XX i XXI wieku (na drodze której stanął przejściowo spektakularny pożar). Dzisiejszy Wojanów przyciąga wzrok zwłaszcza elegancką i jednocześnie romantyczną bryłą z czterema dorodnymi wieżami. Jest w nim pewna sterylność, która odrobinę zakłóca mi jego odbiór, ale jednocześnie idzie w parze z nią rzadko spotykane zadbanie, wręcz wymuskanie. I ma w sobie jakiś baśniowy powiew.






Po sąsiedzku przez rzekę Bóbr, jakieś trzysta metrów od tego sporego pałacu, mieści się już kolejny - Pałac Łomnica z XVII wieku. On nie ma w sobie nic baśniowego - prezentuje oszczędny, ledwo barokowy barok, który jest efektem nie tylko pierwotnego projektu, ale też przebudów i rozbudów z dwóch kolejnych stuleci. Również on został ocalony przed ruiną przez inwestycje na przełomie XX i XXI wieku. Hotel umiejscowiono jednak we wchodzącym w skład posiadłości XIX-wiecznym dworku zwanym Domem Wdowy, a w samym pałacu odtworzono zabytkowy wystrój i udostępniono celom muzealnym. Lubię to miejsce za jego niepozorność. Pałac jest z zewnątrz powściągliwy, wnętrza są ładne, ale daleko im do jakiegoś Łańcuta. Ale czuć w nim arystokratyczny smak i klasę.


















































Musiałem powrócić za dnia do zamku w Karpnikach, bo z czterech głównych tutejszych zamków/pałaców na bardzo małej przestrzeni ten podoba mi się chyba najbardziej. Zdobywa mnie neogotycka, niesymetryczna forma, otoczenie fosą i szczegóły robiące różnice, takie jak piękne drewniane wykusze, bluszcz wspinający się po ścianach czy ładny portal na tyłach.











Nieco przegapianą, a piękną atrakcją w pobliżu Karpnik są stawy w Bukowcu, zwane też parkiem krajobrazowym w Bukowcu. Ich historia również dotyczy pałacu - istniejącego, ale obecnie mało atrakcyjnego wizualnie. Pałac na przełomie XVIII i XIX wieku należał do rodziny von Reden i to właśnie hrabia z tego rodu założył rozległy park, który piękno przyrody łączy z użytecznością hodowlanych stawów oraz urozmaiceniem w postaci różnych akcentów architektonicznych. W pobliżu stawów odnajdziemy wieżę widokową (na którą niestety zabrakło mi czasu), neogotycką kaplicę, zabytkowy dom rybaka, klasycystyczną herbaciarnię, dziwaczną kapliczkę w psuedo-grocie i parę innych dodatków, ale najważniejszy jest tu spektakularny widok na stawy na tle grzbietu Karkonoszy.



























Momentem poniekąd przejściowym między dwoma osobnymi światami tej połowy powiatu była wizyta w Kowarach (Schmiedeberg im Riesengebirge) - największym mieście już nie połowy, a całego powiatu. Mieszka w nim niecałe 10 tysięcy osób, a leży ono na pograniczu Rudaw Janowickich i Karkonoszy. Miejscowość ta, z prawami miejskimi od 1516 roku, przez całe życie migotała mi w głowie tylko jako miejsce, w pobliżu którego przejeżdża się w drodze do Karpacza, tymczasem sama w sobie jest od Karpacza bardziej elegancka. Zanim poznałem samo miasto, zajrzałem do jego całkiem atrakcyjnych muzeów. Jednym z nich jest Muzeum Sentymentów, bazujące na modnej od jakiegoś czasu tęsknocie za atmosferą PRL-u i lat 90. Zgrabny to przybytek, urządzony z pomysłem - eksponaty nie są wrzucone na kupę i pozostawione same sobie, lecz tworzą kilkanaście tematycznych pomieszczeń i tym samym opowiadają jakąś historię. Nawet zapach dostosowuje się do koncepcji - muzeum mieści się w wiekowym budynku roztaczającym woń starej, polskiej szkoły z przełomu tysiącleci. Nie jest to pozycja obowiązkowa, ale godna odwiedzin, zwłaszcza że położona bardzo blisko tej już obowiązkowej.































A jest nią Park Miniatur Zabytków Dolnego Śląska - miejsce już legendarnej sławy, które na wstępie nieco szokuje wysokością ceny biletu, ale potem tę cenę uczciwie wynagradza. Liczba miniatur sporej wielkości jest zajmująco duża, ich jakość i realizm nie pozostawiają w zasadzie nic do życzenia, doświadczenie jest świetne - obejrzeć tu można może nie wszystkie, ale sporą część z najważniejszych zabytkowych budowli regionu i być może zrozumieć ich architekturę pełniej, niż gdyby poznało się je tylko i wyłącznie w skali 1:1.





























































Kowary były miastem słynnym przede wszystkim z kopalni uranu, dziś już nieczynnych i w małym stopniu udostępnionych do zwiedzania. Zdecydowałem się odwiedzić Kopalnię Liczyrzepa, która gwarantuje chłodny spacer naprawdę godnymi i niekrótkimi podziemnymi korytarzami oraz kilka wystaw.























W pobliżu kopalni warto odnaleźć przy pewnej cierpliwości nieczynny tunel kolejowy prowadzący przez Przełęcz Kowarską, którego jeden otwór znajduje się na terenie powiatu karkonoskiego, a drugi już na terenie kamiennogórskiego. Nie miałem czasu, by przejść go od początku do końca i z powrotem, ale miałbym ochotę kiedyś to zrobić - miejsce jest niezwykle klimatyczne.









W końcu dotarłem do centrum Kowar, które okazało się jednym z najładniejszych centrów małych dolnośląskich miast. Zamiast standardowego około-kwadratowego rynku centrum tym jest jedna, ale za to bardzo spójna architektonicznie i odciążona od aut ulica 1 maja, otoczona ładnymi, kolorowymi i zadbanymi kamienicami oraz bardzo imponującym jak na tak małe miasto ratuszem. Na końcu tej ulicy odnaleźć można romantyczny mostek nad rzeką i niepozorny z zewnątrz, ale piękny swą barokową nastawą i malowidłami na suficie Kościół Imienia NMP, oryginalnie z drugiej połowy XV wieku. Ma w sobie taki "wiejski przepych", co o dziwo jest w tym przypadku melioratywnym określeniem.
























I w końcu Karpacz (Krummhübel). Do najważniejszego po Wrocławiu i Kołobrzegu miasta mojego dzieciństwa powróciłem po ponad jedenastu latach od ostatniej wizyty. Nie zmienił się przesadnie - już w 2012 był zbyt gęsto zabudowany dużymi ośrodkami wypoczynkowymi z koszmarkowatym, psującym krajobraz Gołębiewskim na czele. Również odwiedzających jak było mnóstwo, tak jest najprawdopodobniej jeszcze więcej, ale w sezonie - teraz zaś zajechałem do Karpacza zaawansowaną jesienią i być może pierwszy raz w życiu miałem okazję zobaczyć go w takim spokoju i opustoszeniu, jakie wydaje się bardziej adekwatne do jednego z mniejszych miast województwa (niecałe 4,5 tysiąca mieszkańców), niż jego standardowe przepełnienie w lecie i w zimie. 

Karpacz miastem jest dopiero od 1960 roku, ale pojawia się w historycznych wzmiankach jako osada poszukiwaczy złota już w XIV wieku, a w XIX zostaje cennym ośrodkiem turystycznym i już nigdy nie przestaje nim być. Nie bez poczucia lekkiej zdrady uznaję, że z dwóch najbardziej obleganych miejscowości wypoczynkowych Karkonoszy - i zarazem całego Dolnego Śląska - to Szklarska Poręba ma więcej uroku. Ale jeśli odjąć od Karpacza tłumy i przymknąć oko na polską estetykę turystyczną, wciąż pozostaje jednym z najatrakcyjniejszych miast województwa, z wieloma okazałymi, pokrytymi drewnem willami, niesamowicie położonym na potężnym rozstrzale poziomów (tzw. Karpacz Dolny i Karpacz Górny dzieli około 400 metrów wysokości), mającym parę ładnych kościołów i zajmujących atrakcji. Atrakcji innych niż góry, które są tu na wyciągnięcie ręki.

Do Karpacza zajechałem w okolicach zmroku, więc wystarczyło czasu tylko na krótki wieczorny spacer i kolację. Doczekaliśmy się fajnych czasów, w których i Szklarska Poręba, i Karpacz mają bardzo zacne browary restauracyjne. Tutaj jest to Browar Sowiduch, funkcjonujący od 2019 roku, serwujący dość pyszne, obfite jedzenie i bardziej niż przyzwoite piwo. Z deski degustacyjnej pils był świetny, NEIPA i witbier bardzo dobre, karmelowy stout niezły i tylko sezonowy tripel - w barwie przypominający raczej koźlaka - był odbiegającą od stylu porażką.











Rankiem następnego dnia w zasadzie pożegnałem się na jakiś czas z Karpaczem, opuszczając go na rzecz wspaniałych gór, u podnóży których jest położony. Nie mam jeszcze wyrobionej opinii, czy Karkonoski Park Narodowy podoba mi się bardziej w tej części, czy w pobliżu Szklarskiej Poręby, bo tam oglądałem go w śnieżnej odsłonie, ale chyba jednak szlaki przy Karpaczu są bardziej spektakularne - i w ogóle mogą być najpiękniejszym, co w całym województwie dolnośląskim można zobaczyć na oczy. Wcześnie rano wsiadłem na kolejkę krzesełkową z Karpacza Górnego na Kopę (1378 m n.p.m.), by rozpocząć około 20-kilometrową wędrówkę po górach.




Wystarczyło zeskoczyć z krzesełka i przejść parę kroków, by odżyły wspomnienia z dzieciństwa i bym poczuł dobitnie, że jestem w Karkonoszach. Znalazłem się w oceanie kosodrzewiny, w sunących mgłach majaczyła Śnieżka, zaś atmosfera miała w sobie po części coś kojącego i wyciszającego, a po części groźnego i dramatycznego. Tak zapamiętałem te góry. Kosodrzewina, czyli sosna górska, która jest bardziej krzewem niż drzewem z racji swojej niewielkiej wysokości, jest dla mnie symbolem Karkonoszy - występuje w wielu innych miejscach Europy, ale grzbiet tych gór jest położony na akurat takiej wysokości, że prawie cały jest tą rośliną pokryty. Zieleń iglaków przełamuje okazjonalna skalistość, najmocniej reprezentowana przez najwyższy szczyt pasma, ale pojawiająca się dość często w innych miejscach. Ale może przede wszystkim to połączenie przeciwieństw, ten harmonijny kontrast spokoju i dramatyzmu, który jest zdrowym, dolnośląskim balansem między Bieszczadami - głównie kojącymi - a Tatrami, przede wszystkim dramatycznymi.







Najpierw ruszyłem na zdobycie Śnieżki (1603 m n.p.m.), najwyżej położonego punktu całego Dolnego Śląska - i zarazem najwyżej położonego punktu całej Republiki Czeskiej, bo szczyt góry leży na granicy Polski i Czech - po drodze wstępując na herbatę do żółtego schroniska Dom Śląski. Masyw Śnieżki bardzo wyraźnie odcina się od grzbietu Karkonoszy - jest po pierwsze mocno wystający, a po drugie pozbawiony widocznej roślinności - jakby usypany z kamieni albo nawet ze żwiru, ogołocony, ascetyczny. Śnieżka nie jest najpiękniejszym punktem pasma, ale jednym z najlepszych punktów widokowych. Nie z tej ziemi są tutejsze panoramy - można godzinami patrzeć się na równię pod Śnieżką, na przełęcz po stronie czeskiej, na Karpacz, Jelenią Górę, Rudawy Janowickie, na Masyw Ślęży, na wszystko; udało mi się nawet wypatrzeć Miedziankę, której browar przybiera tu postać małej, białej plamki. Na Śnieżce warto odnotować też architekturę - futurystyczny, przypominający nawarstwione spodki kosmiczne budynek schroniska i obserwatorium z przełomu lat 60. i 70. oraz zabytkową, drewnianą, ascetyczną kaplicę św. Wawrzyńca z XVII wieku.














































































Genialnych widoków dostarcza spacer grzbietem pasma od Śnieżki na Słonecznik (1423 m n.p.m.), szczyt z ładnymi formacjami skalnymi. W widokach chodzi przede wszystkim o kotły Małego Stawu i Wielkiego Stawu, jakie można podziwiać stąd z góry. Wielki jest piękniejszy sam w sobie - czarny, rozległy, jakby odwieczny - ale chyba moim ulubionym widokiem w Karkonoszach jest ten na kocioł Małego Stawu ze schroniskiem Samotnia tuż przy nim, schroniskiem Strzecha Akademicka nieco wyżej i ze Śnieżką w tle. Esencja i widok jak z wyobraźni.

































Po zejściu ze Słonecznika opuściłem wkrótce pasmo kosodrzewiny, wchodząc w las wysokich iglaków, i osiągając Pielgrzymy, grupę jeszcze lepszych formacji skalnych, a następnie mijając piękną polanę i zahaczając o dawne schronisko Domek Myśliwski, malowniczo położone nad potokiem.

























Najbardziej chwytającym mnie za serce miejscem całych Karkonoszy jest jednak kocioł Małego Stawu i nierealnie romantyczne, obite ciemnym drewnem schronisko Samotnia, w którym zainwestowałem w czarną kawę i małe czeskie piwo (by tylko symbolicznie je upić - potrzebowałem jeszcze sporo energii i koncentracji). W dzieciństwie o niczym tak nie marzyłem w górach, jak o dotarciu właśnie do tego schroniska i w dorosłym życiu wcale się sobie nie dziwię. Cudownie i medytacyjnie się tu siedzi.































Ostatnim przystankiem przed powrotem była Strzecha Akademicka, chyba największe z tych wszystkich schronisk, gdzie zgarnąłem już tylko wodę na dalszą drogę. Stopniowo schodziłem z gór w stronę Karpacza, na drodze zaczęły się pojawiać pięknie zaczerwienione buki, a koło drogi malownicze potoki. Miasto przywitało mnie sztucznie utworzonym wodospadem, który paradoksalnie nosi nazwę Dzikiego Wodospadu.














Dawno nie czułem się tak zmęczony, do czego przyczyniły się też bez wątpienia kilometry pokonywane dnia przedwczorajszego w Rudawach. Nie mając energii na eksperymenty, udałem się ponownie do sprawdzonego już browaru i opadłem z sił.









Ostatniego dnia wycieczki mogłem w końcu poświęcić trochę czasu samemu Karpaczowi, który ma sporo miejscówek z mojego punktu widzenia bezsensownych, jak jakieś Muzea Byleczego, istniejące jedynie przez popularność miasteczka, albo przedrożone, obliczone na dzieci "domy atrakcji" - ale ma też kilka zacnych punktów. Dziś dużo bardziej niż w dzieciństwie interesuje mnie specyficzna, pociągająca architektura dwóch głównych kościołów katolickich Karpacza - mrocznego, kamiennego, kojarzącego mi się trochę z budowlami w Pradze kościoła Najświętszego Serca Pana Jezusa oraz wyróżniającego się okazałym, pięknym, cebulastym hełmem kościoła Nawiedzenia NMP. Oba pochodzą z tych samych czasów - z końcówki pierwszej dekady XX wieku.










Zapora na Łomnicy nie jest bynajmniej najbardziej okazałą zaporą rzeczną na Dolnym Śląsku, ale jest całkiem niezła i będąc w Karpaczu, warto się na nią przejść - trzeba tylko bardzo na niej uważać przy robieniu zdjęć, żeby nie doszło do dramatu.








Plebiscyt na najlepszą atrakcję Karpacza nie istnieje, bo jest oczywiste, że to Świątynia Wang - jeden z najbardziej unikatowych kościołów w całej Polsce, a nawet w skali europejskiej interesujący. W pewnym sensie to najstarszy drewniany kościół w kraju, w dodatku nie mający żadnego odpowiednika architektonicznego. To bowiem XII-wieczna świątynia norweska, która w Norwegii powstała - wraz z wieloma innymi stavkirke, z których przetrwało bardzo niewiele - i stała przez stulecia, aż w pewnym momencie zrobiła się zbyt kosztowna i zniszczona, przez co została sprzedana i rozebrana na części. Zakupił ją sam król pruski, Fryderyk Wilhelm IV, początkowo dla muzeum w Berlinie, skąd jednak ostatecznie za namową hrabiny von Reden z Bukowca trafił w 1842 roku do Karpacza. Od tamtej pory aż po dziś dzień pełni funkcję kościoła ewangelickiego i obleganej atrakcji turystycznej.


Rzeczywistość nie jest aż tak niezwykła jak historia - duża część, a nawet jak sądzę większość oryginalnych elementów świątyni nie nadawała się do użytku i więcej w tym jest XIX-wiecznej rekonstrukcji (oraz podrasowania), a mniej XII-wiecznej Norwegii (kamienna wieża obok jest w ogóle autorskim pomysłem projektantów niemieckich, nie ma nic wspólnego z norweskimi tradycjami i służy ochronie świątyni przed silnymi, górskimi wiatrami). Wang nie jest szczytem autentyczności, wciąż jest jednak jedyny w swoim rodzaju i po prostu piękny, a w kontekście Dolnego Śląska i okolic - wprost z innego świata, ma w sobie coś kosmicznego. Jednocześnie na swój sposób i dobrze pasuje do górskiego krajobrazu, i przyjemnie się z nim gryzie. Warto chyba dodać, że na malutkim cmentarzu przy kościele spoczywa Tadeusz Różewicz.


































Postanowiłem dać szansę jednej z nowych, nastawionych bardziej na młodą klientelę atrakcji Karpacza, jaką są Karkonoskie Tajemnice. Mimo nieuniknionej przyprawy kiczu i absurdu, a może nawet w jakimś stopniu dzięki nim, nie pożałowałem - klimatyczne, nieźle zrobione miejsce, gdzie można trochę się pośmiać, a trochę wczuć w opowiadane legendy i podsycaną kolorowym światłem scenografię.



















Po wyjeździe z Karpacza wycieczka weszła w fazę finalną, choć też bardzo ważną, bo powiat miał jeszcze do zaoferowania trzy grube punkty. Pierwszą z nich był Ogród Japoński Siruwia, zlokalizowany na obrzeżach miejscowości Przesieka, która jest chyba główną, zaciszną alternatywą dla Karpacza i Szklarskiej jako górski ośrodek noclegowy. Miejsce jest trochę odrealnione, bo ciężko do niego dojechać i momentalnie przenosi do świata zupełnie innego botanicznie niż wszystko naokoło. Ktoś przyłożył się do niego niesamowicie - ogród jest ślicznie zaprojektowany, bogaty w roślinność i akcent architektoniczny, w jednej tylko części słabo zagospodarowany, co odrobinę psuje odbiór. Cały czas zadawałem sobie w nim pytanie, czy jest lepszy, czy gorszy od wrocławskiego ogrodu japońskiego i jasnej odpowiedzi nie znalazłem - jest inny, bardziej gęsty, ale mniej rozległy i swobodny.









































Jako przystawka przed drugą, znaną od zawsze atrakcją Przesieki zerknąłem na Kaskadę Myi - uroczy, nie tak łatwo dostępny wodospadzik, który położony jest w pobliżu siedliska straszliwych żmij!





Do Przesieki turystów przyciąga jednak przede wszystkim Wodospad Podgórnej, który po Kamieńczyku jest chyba najładniejszym wodospadem okolic karkonoskich. Nie jest potężny, ale wystarczająco duży, by wzbudzić podziw, a jednocześnie zachowuje pewną kameralność i tajemniczość.






Po opuszczeniu wodospadu wręcz pędziłem, by zdążyć zobaczyć przed zamknięciem ostatni punkt na mojej liście i choć zdążyłem to zrobić, to gdybym wiedział, jak wspaniały to punkt, to pędziłbym chyba jeszcze bardziej. Zamek Henryka na sporym wzniesieniu nad Zbiornikiem Sosnówka to architektonicznie jeden z mniej imponujących zamków Dolnego Śląska - niemal strażnica, myśliwski przyczółek stylizowany na starą fortecę, ale zbudowany na początku XIX wieku (chociaż nawet sam w sobie jest bardzo ładny, kameralny, samotniczy). Tu chodzi jednak o doskonały widok, jaki roztacza się z jego wieży - nienaganny widok na pasmo Karkonoszy, poprzedzone z tej perspektywy wspomnianym zbiornikiem wodnym, co nadaje tej panoramie niezrównanej wręcz malowniczości. Jednocześnie jest to "merytorycznie" świetny punkt obserwacyjny - można bardzo precyzyjnie prześledzić ukształtowanie terenu i wyróżniające się budowle.





















Pozostało już tylko dopiąć podróż klamrą w postaci ostatniej wizyty w Miedziance i zanurzyć się w zmroku trasy powrotnej. Przybycie do Wrocławia po takich doznaniach ma w sobie coś surrealistycznego - świadomość, że mniej niż dwie godziny jazdy z tego miasta znajdują się światy tak odmienne, sprawia, że dziwnie patrzy się na jego bloki, wieżowce, światła i szerokie ulice. A jednak region karkonoski istnieje, ma się dobrze i zaprasza - od moich najmłodszych lat i oby po najstarsze - do kolejnych i kolejnych powrotów.

Komentarze