Indywidualności popu: The Gun Club

Czas / Miejsce / Nurty

1979-1996 / Los Angeles, USA / Punk Blues, Post-Punk, Psychobilly

Sedno wyjątkowości

Przebłysk mikrogeniuszu w wynalezieniu ekscentrycznego, ale przekonującego estetycznie połączenia starej amerykańskiej muzyki - bluesa, country i rock and rolla - z popularnym współcześnie punkiem, które zsumowało siłę rażenia obu światów, maksymalizując ładunek energii i intensywność emocjonalną.

Kluczowe postacie

Jeffrey Lee Pierce (1958-1996) - założyciel, wokalista, gitarzysta, lider od początku do końca (swojego i zespołu), autor prawie wszystkich utworów. The Gun Club był de facto projektem jednego artysty pod szyldem zespołu z ciągle zmieniającym się składem.

Opus magnum

Fire of Love (1981): 7.5/10

Nie mam pełnego przekonania, czy to najlepszy album The Gun Club - wiem tylko, że jest najważniejszy i najoryginalniejszy, a bez niego być może zespół byłby zapomniany nie tylko w dużej mierze (jak jest teraz), lecz niemal całkowicie. Pod wieloma względami wydane rok później Miami to rzecz na wyższym poziomie - dojrzalsza emocjonalnie, bardziej oszlifowana i kunsztowna, o zdecydowanie równiejszym poziomie utworów, w zasadzie ładniejsza i przyjemniejsza, obdarzona dobrą atmosferą. Jednak powód, dla którego tak naprawdę w ogóle zwracam wzrok w stronę twórczości Jeffreya Lee Pierce'a, a nie pomijam jej jako bardzo dobry, ale za mało wyróżniający się post-punk, znajduje się na debiutanckim Fire of Love.

Między innymi dlatego w ostatecznym rozrachunku bardziej cenię ich debiutancki album, że esencją istotnego wkładu The Gun Club w historię muzyki popularnej jest coś raczej przeciwnego wobec dojrzałości emocjonalnej, szlifu, ładności i przyjemności. Podstawowa idea Pierce'a, jaką było skrzyżowanie serca starszej muzyki amerykańskiej (głównie bluesa, ale też country i rock & rolla) z punkrockowym ciałem surowości, agresji i hałaśliwości, tutaj znalazła swoją najbardziej radykalną i najpełniejszą realizację. Płodem tej idei była muzyka, której da się rzeczywiście w pewnym stopniu przyznać osobny byt gatunkowy, podczas gdy już od następnych nagrań The Gun Club grali "po prostu" post-punk z country-bluesowymi inspiracjami.

Pierce na tym trochę nierównym, często nie do końca satysfakcjonującym, nieco zbyt partyzanckim albumie zdołał stworzyć coś esencjonalnie rockowego. Energia, dzikość, furia i obłęd, jakie zostały tu skumulowane, w dodatku za pomocą raczej oszczędnych środków formalnych i instrumentalnych, nie mają aż tak wielu sobie równych w historii gatunku. Sądzę, że jest tak przez skorzystanie jednocześnie z dwóch zupełnie różnych rodzajów energii - bluesowej, bardziej harmonicznej i emocjonalnej, oraz punkowej, bardziej brzmieniowej i fizycznej. I choć ta energia maksymalizuje się tu niekiedy wprost do rozmiarów brutalności i agresji, to album ani na chwilę nie przestaje być przepełniony idiomem zabawy rodem z rock and rolla i boogie woogie, co na zasadzie groteskowego kontrastu tylko pogłębia jego demoniczność. Doznanie jest naprawdę oryginalne, pobrzmiewające echem proto-punkowych momentów The Velvet Underground.

Pieczątką nie tylko tego albumu, ale całego dorobku The Gun Club jest utwór For the Love of Ivy, stosujący schizofreniczne kontrasty dynamiczne surowych, napiętych poszeptywań wokalu, perkusji i gitary oraz kakofonicznych riffów, podsumowując jeszcze te swoiste call-and-response demonicznymi "refrenami", w których ogólna hałaśliwość i desperacja emocjonalna parowane są z gitarowymi glissandami, zaburzającymi konsonans harmoniczny. Nieco podobnie, tylko mniej opętańczo, a bardziej rozrywkowo operuje bardzo bluesowe Preaching the Blues. Chyba drugim największym sukcesem albumu jest nieco inne niż jego większość, bo dość złożone fakturalnie Ghost on the Highway. Osobny, bardziej przyczajony rodzaj drapieżności ma Jack on Fire, którego bronią są nie kontrasty, a kojarząca się z obsesją jednostajność harmoniczna, pozwalająca kontemplować frenetyczny rytm. Album kurczy się na koniec, niezbyt taktycznie finiszując trzema z czterech najsłabszych kawałków.

Pierce dotarł dość blisko tego, co osobiście postrzegam jako esencję rockowego ducha - i sam był postacią bardzo rockową. Emocjonalnie chwiejny, wystrzelał się szybko z oryginalności i ambicji - zdążył nagrać jeszcze jeden bardzo dobry album, w którym więcej słychać było już Joy Division niż VU i w którym dawał nadzieję na jednego z najlepszych wokalistów w historii, potem jednak popadł w schematy. Ćwierć wieku po swojej śmierci dał mi jednak kilka bardzo przyjemnych godzin, a The Gun Club razem z Miami weszły do grona muzyki, do której chciałbym czasem wracać.

Inne wybrane albumy

1. Miami (1982): 7.5/10









2. Death Party (1983) (EP): 7.0/10









3. The Las Vegas Story (1984): 6.0/10









Najlepsze utwory

9.0 For the Love of Ivy

8.5 Carry Home

8.0 Brother and Sister, Death Party, The Fire of Love, Ghost on the Highway, Jack on Fire, Like Calling Up Thunder, Preaching the Blues, Texas Serenade

Komentarze

Prześlij komentarz