Bieńkowice. Ogon Wrocławia

Nie licząc przypadków wyjątkowych, nie da się w dosłowny sposób mówić o początkach i końcach miast w wymiarze przestrzennym. Praktycznie każdy wjazd do miasta jest jednocześnie wyjazdem z niego - i z pozoru dziwnie byłoby sugerować, że któreś miejsce - droga czy osiedle - jest akurat bardziej początkiem niż końcem metropolii. Od lat jednak jedno z osiedli Wrocławia postrzegam jako cul-de-sac tego miasta i w pewnym sensie punkt końcowy. Są to Bieńkowice - i potrafię ten wybór uzasadnić, opierając się na czymś więcej niż tylko swoich osobistych wrażeniach.

Z pewnego punktu widzenia są we Wrocławiu dużo większe zadupia od Bieńkowic. Osiedle leży wprawdzie w południowo-wschodnim narożniku miasta, ale jest to narożnik w miarę bliski centrum - są osiedla oddalone od rynku prawie dwa razy bardziej. Bieńkowice nie są też jako fragment miasta wybitnie młode - zostały przyłączone do Wrocławia już w 1951 roku, dwadzieścia lat wcześniej niż kilkanaście innych. Są byłą wsią z długą tradycją, wzmiankowaną już w 1282 roku. Choć w czasach niemieckich nazywała się ona Benkwitz, jeszcze w połowie XVIII wieku miała być zamieszkiwana przez prawie samych Polaków. Wprawdzie nie ma tu do zobaczenia prawie nic, ale są osiedla, na których "nic" jest dużo bardziej dosłowne, a "prawie" staje pod znakiem zapytania.

Jednak z paru względów dla mnie to właśnie Bieńkowice są tym osiedlem, gdzie Wrocław mówi "dobranoc". Może najsilniejszym jest wrażenie pustki, gdy zajechałem tam jeszcze przed wykrystalizowaniem się projektu zwiedzania miasta, chcąc zobaczyć osiedle pierwsze według alfabetycznej kolejności. Wrażenie to utkwiło we mnie dość mocno ze względu na nowość doświadczenia. Bardziej przekonującym dla innych może być natomiast interesujący fakt, że są one jedynym wrocławskim osiedlem, które graniczy z tylko jednym innym osiedlem. W tym sensie to najbardziej graniczne z granicznych osiedli tego miasta - ma na mapie kształt trapezu, którego aż trzy boki stanowią granicę całego Wrocławia. Bieńkowice wyglądają jak doklejone do miasta, jak trochę na siłę doczepiony ogonek. Czwarty bok graniczy z Brochowem - który przez wielu mieszkańców już sam uważany jest za koniec świata (o istnieniu Bieńkowic większość wrocławian chyba po prostu nie wie, o ile nie kojarzą ich nazwy z wyświetlaczy autobusów, które kończą tu swój kurs). Żeby być precyzyjnym, osiedle styka się jeszcze punktowo z Księżem Wielkim, ale ostatecznie granica punktowa to w "praktycznym sensie geograficznym" nie granica. 

"Końcowość" Bieńkowic pogłębia jeszcze fakt, że ze wszystkich osiedli uznawanych za osobne byty administracyjne są one zarówno najmniej zaludnione (mniej niż 600 mieszkańców), jak i najmniejsze powierzchniowo. A nawet de facto jeszcze mniejsze, niż wydają się na mapie - bo większość ich terytorium zajmują niedostępne pola i tereny kolejowe. Zaledwie jakaś ćwiartka osiedla to parę zabudowanych ulic na krzyż, park i garstka ogródków działkowych. W końcu, tylko w jednym kierunku da się Bieńkowice opuścić poza Wrocław: wychodząc na niewielką wieś Zacharzyce, za którą dopiero zaczyna się większa, Święta Katarzyna, jednak lepiej osiągalna główną trasą wypadową na pobliskim Księżu.

Jako o osiedlu mieszkalnym ciężko o Bieńkowicach wiele napisać - jest tu wciąż mocno wiejsko, ale nie aż tak bardzo, jak to na rubieżach Wrocławia możliwe; nowe zabudowania mieszają się z poniemieckimi domami, więc jest w miarę sympatycznie, choć klimat nie jest też potężny. Za centrum byłej wsi można uznać obecną pętelkę autobusową, na którą dociera jedna linia dzienna i jedna nocna.












Bieńkowice mają jednak dwa relatywnie silne punkty, które nie pozwalają tego osiedla nazwać najbardziej pustym we Wrocławiu - punkty, których nieodległe Jagodno mogłoby nawet mocno pozazdrościć. Tym nieco mniej imponującym jest cmentarz brochowskiej parafii św. Jerzego. Zaskoczył mnie - malutki i dosłownie na granicy miasta, ale dość klimatyczny i z wydatną, ceglaną kapliczką.





Głównym atutem osiedla jest natomiast przylegający do Brochowa Park Bieńkowicki, który zaskoczył mnie jeszcze bardziej. Jego założenie sięga 1907 roku - powstał bardziej dla mieszkańców Brochowa niż Bieńkowic, dziś jednak bliższy jest na pewno tym drugim. Nie jest ogromny, ale już naprawdę konkretny - słowo "park" nie jest w tym przypadku, jak często we Wrocławiu, eufemizmem na skwer. Zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie, mimo że z racji zimowej pory nie mogłem zbyt wnikliwie podziwiać jego florystycznych atutów. Nie jest może ekscytujący, ale nie pogardziłbym takim kawałkiem przyrody pod swoim domem.












Po swojej pierwszej wizycie na Bieńkowicach, jeszcze przed poważnym zwiedzaniem miasta, tytuł mającego powstać w nieokreślonej przyszłości artykułu o tym miejscu był w mojej głowie nieco inny - podobny, ale odnoszący się do innej części ciała, ogonowi zresztą bardzo bliskiej. Po latach odczarowałem sobie jednak co nieco to osiedle. Jego krańcowy charakter - widoczny i na mapie, i z poziomu ulic - odbieram już z pewną dozą sympatii.

Komentarze