Francja, akt I: część IV. Magia w kolorze papryki
Może największym atutem francuskiej części Kraju Basków jest umiejscowienie w narożniku, stworzonym z dwóch potęg natury - Oceanu Atlantyckiego i Pirenejów. Wprawdzie ocean tu nie szaleje, bo to Zatoka Biskajska, a Pireneje dopiero się zaczynają i dalekie są od pokazania pełni swojego potencjału, ale już jest pod tym względem urzekająco. Możliwość dotarcia w góra pół godziny znad wybrzeża w bardzo poważnie górskie tereny jest nie do przecenienia.
Może jednak tym największym atutem jest nie natura, a niesamowita estetyka francusko-baskijskich miasteczek, mocno zalatujących Hiszpanią, ale wciąż jeszcze trochę francuskich, opartych na soczystych, głównie czerwonych kolorach okiennic, balkonów i belkowań. Gdy dochodzi jeszcze do tego częsta tu nierówność terenu, robi się magicznie. Mimo ogromnej konkurencji w głębi kraju miejscowość Saint-Jean-Pied-de-Port postawiłem na podium wszystkich zobaczonych na trasie wiosek i miasteczek, a także uznałem za tę, w której prawdopodobnie najchętniej bym zamieszkał. Saint-Jean-de-Luz było jednym z najładniejszych nadmorskich miasteczek, jakie widziałem (i ma bardzo ciekawy kościół), a Espelette urzekło stopniem fetowania regionalnej, apelacyjnej odmiany ostrej papryki.
W baskijskich miasteczkach zjadłem tylko dwa posiłki - w tym jeden składający się z baskijskich ciastek - ale wystarczyły one, by ustawić region w topie światowych gastronomicznych destynacji. Kolacja w Saint-Jean-Pied-de-Port była chyba najbardziej zachwycającą biesiadą podróży (być może zadziałało tam trochę stęsknienie za kuchnią mniej wyrafinowaną niż typowo francuska).
Chronologia zdjęć: Saint-Jean-de-Luz, Ainhoa, Espelette, Saint-Jean-Pied-de-Port.
Uroczo bałdzo.
OdpowiedzUsuń