Johann Gottlieb Fichte: "Powołanie człowieka"

1846

Chociaż ostatecznie muszę postać Fichtego jako filozofa ocenić zupełnie negatywnie, to lektura tego dzieła jest właściwie fascynująca z historiozoficznego punktu widzenia. Nie odpowiada może na żadne nurtujące pytania metafizyczne i tym podobne, ale w dużej mierze rozwiązuje niezwykłą zagadkę, w jaki sposób z czegoś tak rozsądnego i wartościowego jak kantyzm mogło się we w miarę prostej linii zrodzić coś tak fantazmatycznego i szkodliwego jak heglizm. Mało dziś znany i jeszcze mniej czytany filozof z Saksonii jest tym magicznym łącznikiem, a "Powołanie człowieka" w zwięzły sposób ujmuje proces jego zgubnej w skutkach transgresji myślowej. Czytamy tu najpierw, jak Fichte opisuje swoje spętanie w metafizycznych wątpliwościach o istocie człowieka, przede wszystkim na linii antynomii determinizmu i wolnej woli. To rozdział bardzo dobry, bo bardzo dobrze oddający tej natury wątpliwości - wystarczająco precyzyjnie i z emocjonalnym sznytem, co generalnie czyni zeń całkiem zgrabne wprowadzenie do filozofii dla kogoś, kogo odstręcza specjalistyczne słownictwo i scholastyczny wykład. Czytamy, jak następnie w dialogu z "duchem" filozof obrazuje stopniowe rozsupływanie tej antynomii za pomocą kantowskiej sztuczki intelektualnej w dziedzinie wolności woli z "Krytyki czystego rozumu" (sztuczki, która od samego początku była dla mnie u Kanta jednym z najbardziej grząskich gruntów - a więc heglizm w zasadzie upasł się na tym właśnie punkcie). Jak nie pozostając usatysfakcjonowany oschłym, wciąż agnostycznym wynikiem kantowskiej epistemologii Fichte dodaje do niej kantowską etykę, po czym... kompletnie się nią zachłystuje i zaczyna coraz bardziej fantazjować i odlatywać, zdradzając krytyczne podejście swojego mistrza i w porywie fantazji oddając się nieskrępowanej spekulacji (wzmocnionej finalnie dość pretensjonalną, w przegięty sposób natchnioną literaturą spod znaku św. Augustyna).

Niestety to, co Fichte napisał tutaj dorzecznie, to właściwie czysty lub prawie czysty Kant (a raczej, bo warto to podkreślić, niewielki kawałek Kanta), tylko napisany zupełnie niekantowskim językiem.  Ma i to swoją wartość, bo tak jak wspomniałem może stanowić przystępne i bardziej emocjonalne zobrazowanie pewnego wycinka myśli królewieckiego giganta, nawet jeśli merytorycznie to nic nowego. Wszystko zaś, co Fichte wniósł od siebie, to właśnie te spekulatywne bajania o braterstwie ludzkości, świecie duchów i życiu po śmierci. Same w sobie jeszcze w sumie nie takie złe, właściwie pozytywne, tylko że otwierające filozofom furtkę do postępowania jak poeci. Furtkę, którą wkrótce z rozpędem przekroczył Hegel. Ale ostatecznie, patrząc na to z jeszcze innej strony: czytało się, oprócz ostatnich paru stron, naprawdę dobrze.


6.5/10

Komentarze