Małopolskie: część III. Drewniane centrum kosmosu

Gdzieś po odpowiedzialnych za pamięć ośrodkach mojego mózgu kręci się niedokończona lista kategorii miejsc, w których Polska jest moim zdaniem wyjątkowo silna turystycznie. Część z nich jest dość powszechnie znana i uznana jako faktycznie jedne z największych atutów kraju. Doceniamy, choć wciąż jeszcze za mało, polskie rynki i rynkopodobne place miejskie; chwalimy się zamkami i pałacami; uwielbiamy nasze pasma górskie i przynajmniej nierzadko wspominamy o lasach. Są jednak na tej liście punkty, które mało kto wymieni, gdy mowa o konkurencjach, w jakich Polska wymiata - a tymczasem w jednej z nich wymiata tak bardzo, że bije się w mojej opinii o tytuł najsilniejszego pod tym względem kraju całego świata. Tą konkurencją jest architektura drewniana: nieskończone bogactwo skansenów i wolno stojących budowli, głównie sakralnych, które często do dziś pełnią swą pierwotną funkcję, nie zamieniwszy się w czyste muzeum.

Być może nie jest to szeroko rozpoznany fakt dlatego, że w ogóle raczej stosunkowo niewielki odsetek ludzi jest wrażliwy na drewnianą, ludową architekturę, której wartość nie tkwi przeważnie w spektakularności, a w wyjątkowości, klimacie i estetyce subtelnej, kameralnej. Ale może dlatego, że Polska kumuluje ten swój potężny atut w dużym stopniu w tym zakątku kraju, gdzie względnie niewielu turystów dociera: na południowym wschodzie, w województwie podkarpackim i we wschodniej połowie województwa małopolskiego. To na tym terenie są zarówno dwa najlepsze skanseny w Polsce, jak i dwa "drewniane", kolektywne wpisy na listę UNESCO, obejmujące kilkanaście cerkwi i kościołów - przy czym są to i tak tylko wierzchołki góry lodowej, czyli niewyczerpanych szlaków architektury drewnianej obu województw.

To właśnie tej wschodniej połowie województwa małopolskiego poświęciłem kilka środkowych dni całej podróży. Małopolska - ku wytchnieniu podróżnika - zmienia tu swoje oblicze, upodabniając się trochę do Podkarpacia. Ludzie mieszkają tu zdecydowanie mniej gęsto, a że gęstość tracą również głośne atrakcje turystyczne - czy raczej po prostu przestają całkowicie występować - to i ruch turystyczny wreszcie się uspokaja, i to wprost radykalnie w porównaniu do zachodu województwa. Jedynym odstępstwem bywa Krynica-Zdrój, ale tylko bywa: w sezonie. Dzięki temu drewniane dziedzictwo regionu, wraz z paroma innymi rzeczami, można tu podziwiać z kontemplacyjnym spokojem. Apogeum tego dziedzictwa to cztery cerkwie z wpisu UNESCO "Drewniane cerkwie w polskim i ukraińskim regionie Karpat" (z ośmiu polskich i szesnastu wszystkich) oraz cztery kościoły z wpisu "Drewniane kościoły południowej Małopolski" (z sześciu). Cudownego drewna jest tu znacznie więcej, ale UNESCO to cenna wskazówka - co do zasady obejmuje swą opieką właśnie te najlepsze z najlepszych.

Od jednego z tych właśnie wpisanych na listę rozpocząłem tę część podróży. Około zmroku dotarłem pod bramy kościoła św. Leonarda w Lipnicy Murowanej niedaleko Bochni. Choć nie udało się wejść do środka tej XV-wiecznej świątyni, to żadne późniejsze spotkanie z architekturą drewnianą Małopolski nie miało już dostarczyć mi równych emocji. Niesamowicie mroczny wygląd smukłego, strzelistego kościoła z bardzo ciemnego drewna w połączeniu z otaczającym go cmentarzem i porą kończącego się dnia wytworzył gotycką, prawie upiorną atmosferę, przez którą nie zapomnę tego wieczora do końca życia. A i abstrahując od tego kościół jest jednym z piękniejszych, mimo - a może dzięki - dość oszczędnej, minimalistycznej formie.






Jakkolwiek nie mam nadmiernego szacunku do polskich koncernów piwowarskich, to chciałem chociaż rzucić okiem na Browar Okocim w Brzesku, skoro kiedyś, gdy zwiedzałem województwo śląskie, wparowałem już byłem do browarów w Tychach i Żywcu. Okocim jest w sensie duchowym sercem koncernu Carlsberg Polska, trzeciego największego w kraju po "tyskiej" Kompanii Piwowarskiej i Grupie Żywiec. Pochodzi z 1845 roku i jest bardzo ładny - dużo lepszy niż piwa, które tu współcześnie powstają, nie licząc okocimskiego porteru bałtyckiego, będącego akurat bardzo dobrym trunkiem (choć w swojej kategorii stylistycznej dalekim od wybitności).


Ledwie napoczętą pogoń za drewnianymi budowlami przerwał pobyt w Tarnowie, drugim największym mieście województwa, zamieszkiwanym przez około 100 tysięcy ludzi. Zajechałem tam zaawansowanym wieczorem, rzuciłem okiem na ładny dworzec, zjadłem kolację i poszedłem spać. Rankiem następnego dnia poszedłem zmierzyć się z tym interesującym miejscem, określanym zwyczajowo "perłą renesansu". Osobiście mówiłbym raczej o perełce, choć na pewno Tarnów jest jednym z około trzydziestu najciekawszych miast w Polsce. Z prawami miejskimi od 1330 roku, szczyt rozkwitu osiągnął w wieku XVI za sprawą hetmana Jana Tarnowskiego, który przekształcił miasto w rezydencję magnacką i sprowadził tu włoskich artystów i architektów. Był to też ważny ośrodek handlowy, leżący na szlaku z Krakowa na Ruś (tak jak i dziś leży na autostradzie łączącej Kraków z Ukrainą).

Głównym atutem Tarnowa jest jego ślicznie zachowana starówka na owalnym planie, na której odnaleźć można kameralne, urokliwe uliczki i liczne zachowane kamienice sprzed kilkuset lat. Oczywiście sercem tej przestrzeni jest tarnowski rynek, jeden z najładniejszych w Polsce, choć nie tak malowniczy jak te w Sandomierzu i Zamościu, których jest trochę syntezą. Wśród kamienic, jakie otaczają plac, wyróżniają się te trzy, które niejako wystają z północnej pierzei: z podcieniami, w wyraziście renesansowym stylu. Tarnów ładny robi się już w bliskich okolicach tej ścisłej, pieszej starówki.

















Na środku rynku stoi przeuroczy, renesansowy ratusz z przełomu XV i XVI wieku. Jest nie tylko pięknym w kameralny sposób budynkiem, ale też zajmującym muzeum, poświęconym historii miasta. Można w nim obejrzeć liczne piękne przedmioty - bronie, meble, zastawy - a także piękne same w sobie, zachowane częściowo w oryginale sale. Wiśnią na torcie jest możliwość wejścia na ceglaną wieżę i obejrzenia rynku z góry.






























Poza rynkiem i urokiem najbliższych mu uliczek Tarnów raczej już nie powala i to odróżnia go od najładniejszych polskich miast do stu tysięcy mieszkańców. Po bogatym żydowskim dziedzictwie miasta zachowała się przede wszystkim trochę smutna, szkieletowa bima Starej Synagogi z XVII wieku. Główna tarnowska świątynia, bazylika Narodzenia NMP, to z zewnątrz nieco generyczna, neogotycka nadbudowa gotyckiego rdzenia, a w środku gotyk już czystszy, lecz nieco wykastrowany.







W Tarnowie spędziłem dwie noce, ale na większość dnia pomiędzy tymi nocami uciekłem z miasta na rozwlekły objazd o niemal czysto drewnianej tematyce. Rozpocząłem go od kościoła św. Marcina Biskupa w Zawadzie, tuż pod Tarnowem. Pochodzi z XV wieku, jest przepięknie położony na wzgórzu (sprzed kościoła rozciąga się malowniczy widok) i najlepiej wygląda od frontu, skąd widać pociągającą krzywiznę jego wieży.






Parę minut drogi stamtąd stoi dużo potężniejszy kościół św. Stanisława w Skrzyszowie z początku XVI wieku. To jedna z tych świątyń, która mogłaby śmiało trafić na listę UNESCO - a wręcz powinna, bo nawet wśród nich byłaby jedną z piękniejszych. Potężna, ciemna i mroczna powłoka zewnętrzna z wieżą dzwonnicy niemal jak z basztą skrywa bogate wnętrze o rozmachu rzadkim w tych drewnianych kościołach, obdarzone finezyjną polichromią i ładną nastawą.












Po prawie godzinie jazdy na północ od Tarnowa oderwałem się od klimatów sakralnych, docierając do Zalipia, nazywanego przez niektórych najpiękniejszą polską wsią. Tytuł ten zawdzięcza zwyczajowi malowania chat i nie tylko chat, pokrywanych barwnymi, głównie kwiatowymi motywami. Tradycja narodziła się pod koniec XIX wieku i przetrwała do dziś. Mnie prawdę mówiąc Zalipie trochę rozczarowało: malowanych chat nie ma tak dużo, jak by się chciało, a i te, które są, pomalowane są dość subtelnie (i ich zwiedzanie jest trochę trudne). Wieś ma dwa epicentra swojej tradycji, Dom Malarek i Zagrodę Felicji Curyłowej (najsłynniejszej malarki). Ładne i oryginalne miejsce, które w zasadzie bardzo warto zobaczyć, ale że jest też trochę pośrodku niczego, to nie traktowałbym go priorytetowo.
















Od razu potem odwróciłem kurs na południe i po radykalnej zmianie pogody na zimniejszą i mokrzejszą pod Nowym Sączem odnalazłem kościół Matki Boskiej Różańcowej w Przydonicy. Pochodzi z XVI wieku i przez charakterystyczny, bulwiasty hełm wieży przypomina już nieco cerkiew - przy czym nie jest nią i nigdy nie był. "Odwłok" kościoła, pokryty wiejsko-gotyckim, spadzistym dachem, umieszcza go mocniej w klimatach rzymskokatolickich. Nie wyróżnia się bardzo wśród innych odwiedzonych, ale jest bezwzględnie śliczny.




Sam Nowy Sącz zostawiałem sobie na następny dzień, ale ze względu na dni otwarcia musiałem już teraz zwiedzić jego w sumie największą atrakcję, położoną na obrzeżach miasta. Za takową uważam Sądecki Park Etnograficzny, który trochę zaskakująco okazał się drugim - a już co najmniej trzecim, ale raczej drugim - najbardziej imponującym skansenem w całej Polsce. Ma wszystko, czego od skansenu można żądać. Zaczyna się od przyjemnego położenia - niby w mieście, ale już tak na obrzeżach, że odczucie jest raczej wiejskie, a lekko wzgórzysty teren dodaje uroku. Ma mnóstwo różnorodnych chat - podzielonych na kilka sekcji etnograficznych - w których niekiedy czekają przewodnicy, by opowiedzieć o nich coś więcej. Ma dwa znakomite obiekty sakralne (i jeden pomniejszy), łemkowską cerkiew i rzymskokatolicki kościół; ma też reprezentatywny, bogaty dwór. Ma w końcu swoją osobną sekcję, jaką jest Miasteczko Galicyjskie - doskonale odwzorowany, modelowy rynek Galicji, w którego licznych domach mieszczą się rozmaite zabytkowe, ale i działające zakłady: kawiarnia, fotograf, sklep, krawiec czy zegarmistrz. Taki rynek w takiej spójności nie zachował się oryginalnie w żadnym mieście (najbliżej do niego temu w Starym Sączu). Można tu spędzić cały dzień.














































































Po skansenie powróciłem do wolno stojącego i wyłącznie świętego drewna. Kościół Narodzenia NMP w Krużlowej Wyżnej leży niedaleko na wschód od Sącza, pochodzi z początków XVI wieku i wyróżnia go soczyste, chyba sosnowe, bardzo żywe drewno. Zdradza drzewo przez metalowe, barokowe hełmy wież, ale pozostaje piękny i na swój sposób radosny.



Pod kościół św. Michała Archanioła w Szalowej z XVIII wieku trochę ciężko podejść. Bez problemu da się jednak uchwycić jego największy atut, jakim jest wyjątkowa, odróżniająca go od reszty, szeroka fasada z dwiema wieżyczkami i charakterną rzeźbą patrona strącającego do piekieł szatana.




Kościół św. Andrzeja Apostoła w Rożnowicach to znowu wiek XVIII. Jest może jednym z mniej udanych, jakie zaplanowałem, wciąż jednak udany jest bardzo i wyróżnia się jedyną w swoim rodzaju, pół płynnie, a pół skokowo zwężającą się wieżą, jakby poskładaną z klocków.



Drewniany szlak na ten dzień zakończyłem kościołem św. Michała Archanioła w Binarowej, wpisanym na UNESCO, zbudowanym około roku 1500. Z zewnątrz jest przykładny, dorodny, piękny, choć nieprzesadnie się wyróżnia. Chodzi w nim jednak przede wszystkim o wnętrze, które niestety było zamknięte - pełne spektakularnych polichromii.





Później dotarłem do pobliskiego Biecza, który kilkaset lat temu był jednym z największych i najważniejszych miast w całej Polsce, a dziś zamieszkuje go mniej niż pięć tysięcy osób i mimo paru cennych zabytków, jakie się zachowały, pozostaje głęboko nieznany. Miasto zwiedzałem na przełomie dwóch dni - tego pierwszego, wieczorem, udało się tylko zobaczyć nie najgorszy, choć i nie najlepszy rynek, na którym akurat z okazji święta 3 maja grupa licealistów w niezłym stylu odgrywała piosenki Radiohead, co dawało taki kontrast z wyglądem i atmosferą Biecza, że niewiele idzie znaleźć lepszych kontrastów.



Nazajutrz rano wróciłem do Biecza z Tarnowa i miałem już więcej szczęścia do wnętrz jego zabytków. Udało się zobaczyć pyszną, szczerze gotycką kolegiatę Bożego Ciała z przełomu XV i XVI wieku; z zewnątrz surowy i ceglany, trochę niepozorny kościół, wewnątrz surowy i zaskakująco monumentalny w nawach, a w prezbiterium barwny, przełamany barokiem i koronkowością detali.














Biecz może się też pochwalić niezłymi jak na Polskę pozostałościami po murach miejskich. W tak zwanym Domu z basztą, która to baszta stanowi właśnie fragment dawnych murów, mieści się zaskakująco zacne, obfite i klimatyczne Muzeum Ziemi Bieckiej, które jest pewną muzealną mieszanką. Częściowo to muzeum farmacji i jako takie jest najlepsze - sale apteczne są odtworzone z rozkoszną autentycznością i klimatem. Częściowo to zaś ogólne, miejsko-regionalne muzeum, pełne ładnych przedmiotów sztuki użytkowej, związanych z regionem. Najmocniej w pamięć zapadła mi kolekcja ludowych instrumentów, ale jest tam dużo więcej. Może nie muzealna perła, ale perełka na pewno.







































Mimo to, jeśli wrócę kiedyś do bieckiego muzeum, a chciałbym, to po wyjściu z niego zacznę odczuwać stres. Był to bowiem mój ostatni udany przystanek przed tym, jak koło 11:00 popsuło mi się auto w Magurskim Parku Narodowym (na terenie województwa podkarpackiego - chciałem nadrobić ten park, który pominąłem przy jego zwiedzaniu parę lat wcześniej). Dzień zaczęty w Bieczu był więc w połowie stracony. Wykazaliśmy się jednak wspólnie z Julią opanowaniem i determinacją, dzięki czemu już koło 17:00 - mimo że była to na domiar złego niedziela - samochód był w warsztacie pod Tarnowem, oczekując bezpiecznie na wyrok, a my mogliśmy ruszyć naprędce wypożyczonym pojazdem w dalszą trasę. Jako że oba Sącze postanowiłem zrobić jako pierwsze po starciu z losem, zawsze będą mi się kojarzyć z tym specyficznym stanem tuż po przejściach. Nowy Sącz, trzecie miasto województwa, nie tylko dlatego średnio mi podszedł: jego rynek jest nieco zbyt rozlany, a chyba najładniejszy obiekt, eklektyczny ratusz z końca XIX wieku, był akurat zasłonięty rusztowaniami ze względu na remont. Główną świątynię miasta, Bazylikę św. Małgorzaty, odebrałem jako bardzo sterylną i średnio pociągającą, co ma uzasadnienie w licznych, również dość świeżych przebudowach i odbudowach kościoła.










Dużo bardziej podszedł mi Stary Sącz, położony po sąsiedzku z Nowym. Jego rynek ma znacznie więcej uroku, choć teoretycznie jest mniej reprezentatywny - z prostszymi domami naokoło i bez okazałego ratusza na środku. Klimat nadaje jednak zabytkowa, bardzo niewygodna do chodzenia, ale piękna, brukowa nawierzchnia oraz charakterystyczny, galicyjski charakter architektury. Nie udało się wejść do kościołów, ale te akurat też nie wyglądały zbyt imponująco. Najlepsza w Sączach jest ostatecznie okolica miast, zarówno Beskid Sądecki na południe, jak i rejon Jeziora Rożnowskiego na północ od nich. Mijałem tę okolicę dwa dni później, wczesnym rankiem jadąc ze Szczawnicy do Tarnowa, by oddać wypożyczone auto i odebrać swoje z warsztatu - była to może najbardziej malownicza pod-trasa, jaką zrobiłem w całym województwie, nie licząc tylko niektórych ściśle górskich.








Po Sączach zjechałem do Krynicy-Zdroju i to miasto - może najpopularniejszy ośrodek wypoczynkowy w Beskidach, bez podziału na konkretne Beskidy nawet - kojarzyć mi się będzie z kolei dość miło, bo z upragnionym zastrzykiem poczucia bezpieczeństwa po trudnych i stresujących godzinach. W jego osiągnięciu pomógł przyjemny hotel i znakomita Karczma Łemkowska: przepiękna i niemożliwie klimatyczna restauracja, która odtwarza regionalne dania kuchni Łemków, uprzyjemnia pobyt łemkowską muzyką i wspaniałym wystrojem, zawierającym nawet oryginalne cerkiewne ikony. O kuchni można powiedzieć tylko dobre rzeczy. Każde danie było wyjątkowe, od zupy rydzowej, przez kanapki ze śledziem z suską sechlońską, kończąc na jagnięcinie i mysce riżnych perohiw. Perohy były zrobione trochę pod gust ukraiński, tak żeby Ukrainki były zadowolone: z kapustą słodką zamiast kiszonej, z przewagą ziemniaków nad twarogiem.










Rano po śniadaniu wjechałem kolejką linową - zorientowaną głównie na narciarzy - na szczyt Jaworzyny Krynickiej, góry wznoszącej się na 1114 metrów n.p.m., położonej na administracyjnej granicy Krynicy z gminą Muszyna. To najwyższy szczyt Pasma Jaworzyny, jednego z trzech pasm Beskidu Sądeckiego. W trakcie tej niedługiej wyprawy pochłaniały mnie bardziej telefoniczne ustalenia z warsztatem samochodowym, ale znalazło się też w mojej percepcji miejsce na konstatację, że jest pięknie. Beskid Sądecki to zacne pasmo, wypośrodkowane między łagodnością a monumentalizmem, choć z przewagą pierwszej.












Sama Krynica to według wszelkich sensownych szacunków najsłynniejsze i najpotężniejsze miasto zdrojowe w całej Polsce (nie licząc może jakichś Kołobrzegów, które też mają status uzdrowiska, ale których przewodnią tematyką jest co innego, w tym przypadku plaża i morze). Wydobywa się tu cały przekrój różnych wód mineralnych, i to nie czysto lokalnych, a dystrybuowanych w całym kraju. Największy wolumen i najnormalniejszy charakter ma Kryniczanka, zaś najcenniejszą, najbardziej naładowaną minerałami i najpotężniejszą smakowo-zapachowo (dla ludzi słabych: najbardziej obrzydliwą) wodą jest legendarny Zuber. Krynica wygląda trochę nadmiernie turystycznie, ale jej serce - deptak, przy którym stoi kilka pijalni i domów zdrojowych - to bardzo przyjemne miejsce, korzystające na otoczeniu górami. Pijalnia główna, którą złośliwi ze względu na wyjątkowy smak niektórych wód mineralnych nazywają czasem pijalnią gówna, pozwala spróbować wszystkiego: ja spróbowałem cudownie żelazistej wody Jan oraz Zubera, który kiedyś był dla mnie czymś absolutnie nieakceptowalnym, a dziś wydaje się mieć profil wręcz interesujący, naftowy niczym najbardziej naftowe Rieslingi.









Dzień trzeba było poświęcić na nadrabianie tego, co zobaczone miało być dnia poprzedniego, a zobaczone nie zostało: ośmiu drewnianych cerkwi i kościołów. Część z nich poprzedniego dnia, w niedzielę, byłaby otwarta, w poniedziałek niestety wszystkie przywitały mnie zamkniętymi wrotami. Najbardziej ubolewałem chyba nad zamknięciem pierwszej Cerkwi św. Jakuba Apostoła w Powroźniku tuż koło Krynicy (UNESCO). Ma ponad 400 lat, ale jej obecny wygląd zawdzięcza najwięcej przebudowie na początku XIX wieku. Z zewnątrz to modelowa, niemal idealna cerkiew drewniana bez przesadnych cech wyróżniających: wnętrze musi być magiczne, jak pokazują zdjęcia na tablicy informacyjnej obok.




Kościół Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Bereście, dawna cerkiew św. Kosmy i Damiana, znalazła się na mojej trasie ze względu na zabytkowy ikonostas w środku. Z zewnątrz była jednym z mniej imponujących drewniaków, bo drewno jest tu dość obficie zastąpione blachą.





Również do cerkwi św. Michała Archanioła w Brunarach, włączonej na UNESCO, dużo lepiej byłoby wejść niż nie wejść. Ale ta budowla z przełomu XVIII i XIX wieku już z zewnątrz imponuje, jakkolwiek niedawna renowacja minimalnie ją wysterylizowała.



Z zewnątrz może najpiękniejszą zobaczoną cerkwią była cerkiew św. Paraskewy w Kwiatoniu z przełomu XVII i XVIII wieku (UNESCO), najpotężniejsza i najbardziej dopracowana, wybitnie bulwiasta i radosna.






Cerkiew św. Kosmy i Damiana w Skwirtnem reprezentuje już inną emocję: jest przysadzista, przybrudzona, trochę nadgryziona czasem (choć młodsza - z 1837 roku), a i wnętrze ma wedle prognoz dość powściągliwe. Robi za to wrażenie bardzo autentyczne i szczere.




Odbiwszy nieco na północ w stronę Gorlic, dotarłem do cerkwi św. Michała Archanioła w Ropicy Górnej, obecnie będącej już kościołem pod tym samym wezwaniem. Pochodzi z 1819 roku i nie znalazła się w gronie moich faworytów ze względu na średnio estetyczne przybrudzenie i blaszane zwieńczenia wież.




W przypadku kościoła św. Filipa i św. Jakuba w Sękowej, datowanego na początek XVI wieku i wpisanego na UNESCO, szczęśliwie to wygląd zewnętrzny jest ważniejszy niż wnętrze. Świątynia zapada w pamięć przede wszystkim dzięki niesamowitemu dachowi, rozkładającego się niczym strzelisty namiot i skutkującego rozległymi, mrocznymi sobotami. Nie trzeba wchodzić do środka, by móc zobaczyć misterną konstrukcję tego dachu.






Między przedostatnią a ostatnią drewnianą świątynią tego dnia miałem przyjemność dostrzec widok bezcenny, którego potem nie uświadczyłem już nawet na Podhalu. Odkąd zjeździłem całą Irlandię, mój mózg szybko kojarzy owce z miejscem pięknym i dobrym.




Drewniany maraton zakończyłem cerkwią Opieki Matki Bożej w Owczarach (nomen omen), wpisanej na UNESCO i pochodzącej z XVII wieku. Tym razem wpis na listę musi być uwarunkowany pięknym, zabytkowym ikonostasem w środku, którego na własne oczy niestety nie mogłem obejrzeć. Bo z zewnątrz to bardzo ładna cerkiew, ale też ze względu na blaszane hełmy jedna z wielu.



Pół godziny później zmierzyłem się z wczorajszymi demonami: tym razem do Magurskiego Parku Narodowego udało się wjechać i trochę po nim pochodzić, co jednak nie należy już do opowieści małopolskiej. Z wojewódzkiego pogranicza czekał mnie następnie niekrótki przejazd do Szczawnicy, co otworzyło ostatni, ściśle górski rozdział podróży. Ten drewniany jeszcze się jednak nie kończył - choć większość tematu była już wyczerpana, to jedne z jego najmocniejszych uderzeń miały dopiero nastąpić.

Komentarze