Małopolskie: część I. Popioły, wapień i sól

Turystyka, zwłaszcza ta międzynarodowa, w znacznej większości krajów nie jest zjawiskiem równomiernie rozłożonym: raczej już mocno na odwrót. Wybrane miasta, nie zawsze stolice, ku uldze pozostałych ośrodków potrafią ściągać prawie wszystkich przyjezdnych; poszczególne regiony, odciążając inne, są niemal synonimami całych państw w oczach podróżników niższego stopnia wtajemniczenia. Przeważnie jest to mechanizm równie przesadzony, co niebezpodstawny, bo choć masowy turysta niesprawiedliwie zaniedbuje mniej rozsławione miejsca, to faktycznie są takie kawałki świata, które miały jakieś wyjątkowe szczęście do gromadzenia zakątków ciekawych i pięknych. Nie inaczej jest w Polsce, gdzie bez większych wątpliwości lokalną Bawarią, Andaluzją i Toskanią jest województwo małopolskie, a lokalnym Paryżem i Londynem - jego stolica.

Województwo małopolskie, które potocznie nazywa się już po prostu Małopolską, choć warto pamiętać, że ten drugi termin jest szerszy. Historyczna Małopolska to większy obszar, obejmujący niemałe fragmenty wszystkich województw sąsiednich - śląskiego, łódzkiego, świętokrzyskiego, lubelskiego i podkarpackiego - a także w dodatku mazowieckiego, z którym małopolskie nawet nie graniczy. W pewnym sensie to świętokrzyskie jest wręcz bardziej małopolskie od małopolskiego, bo do historycznego regionu należy w stu procentach, podczas gdy na teren województwa małopolskiego nachodzą jeszcze fragmenty Spiszu i Orawy, pomniejszych regionów związanych bardziej ze Słowacją niż z Polską. W sensie najsensowniejszym można jednak mówić o małopolskim jako o Małopolsce, bo tu od zawsze biło serce krainy, a przez długi czas nawet całego kraju.

Oczywiście jeszcze przed podróżą, właściwie jeszcze w ogóle przed rozpoczęciem realizacji planu zwiedzania całej Polski, wiedziałem, że małopolskie co najmniej twardo powalczy o tytuł najatrakcyjniejszego województwa, jeśli go nawet nie wygra. Nie tylko dlatego, że w czasach dziecięcych i nastoletnich trochę już tam widziałem i mi się to bardzo podobało: wystarczy przecież kilka prostych haseł, jak Kraków, Wieliczka, Auschwitz, Tatry czy Pieniny, by już na papierze zdawać sobie sprawę, że mamy do czynienia z zawodnikiem wagi ciężkiej. Stąd też Małopolskę zostawiłem sobie z góry na sam koniec cyklu "podróży wojewódzkich", zgodnie z zasadą zostawiania na koniec czegoś potencjalnie najlepszego. Walczyła więc już tylko z Dolnym Śląskiem, aktualnym wówczas liderem.

Miejmy już za sobą odpowiedź na pytanie, czy województwo małopolskie potwierdziło się w moich oczach jako najatrakcyjniejsze ze wszystkich. Odpowiedź brzmi: tak. Zapowiadało się na to już przed podróżą, kiedy okazało się, że aby je porządnie zwiedzić, potrzebuję szesnastu bardzo intensywnych dni (poza dolnośląskim, które zwiedzałem z większą szczegółowością i w innym trybie, dotychczasowy rekord należał do pomorskiego i wynosił około dziesięciu dni). Z bólem serca przyznałem, że największa kumulacja piękna i zajmującego poznania nie występuje w moim regionie wiecznego zamieszkania, lecz w innym. Choć ze względu na dwie wady małopolskiego werdykt był daleki od oczywistości i nie jest w pełni jednoznaczny.

Dolnośląskie, choć strącone z piedestału, pozostanie moim ulubionym województwem - i wcale nie tylko dlatego, że jestem do niego przywiązany, że mieszkam w nim całe życie i najlepiej je znam, czuję i rozumiem. Nie jest może aż tak spektakularne jak małopolskie, ale nie posiada dwóch jego wad o podobnej zresztą naturze. Jedną jest bardzo wysoka gęstość zaludnienia, będąca wypadkową tego, że małopolskie jest jednym z mniejszych województw i jednocześnie jednym z mocniej zaludnionych. Pod względem gęstości zajmuje drugie miejsce, daleko za pierwszym śląskim, ale też daleko przed trzecim mazowieckim. Sprawia to, że choć w województwie jest dużo pięknej przyrody, to - nie licząc mniej popularnych szlaków w parkach narodowych, a i to tylko w niektórych - nie ma tu za bardzo dzikości, ucieczki od ludzkości, a co za tym idzie tej pięknej atmosfery odludzia, jaką w prawie wszystkich innych regionach da się rzadziej lub częściej odnaleźć. Druga wada wynika z tezy zawartej już we wstępie do wstępu: jest nią wybitnie duży ruch turystyczny, którego konsekwencje rozumieją się same przez siebie.

Tyle z minusów; uznaję dolnośląskie i pewnie jeszcze parę innych województw za lepsze do życia i do spontanicznych, jednodniowych przejażdżek czy weekendowych wypadów, ale Małopolska jest turystycznie najpotężniejsza. Ponad dwutygodniowa podróż po niej nie tylko okazała się zdecydowanie najbardziej ekscytującą ze wszystkich moich "wojewódzkich", ale też przebiła kilka zagranicznych podróży o tej samej długości, co jest niezwykłe, bo zagranicę zwiedzam z mniejszą szczegółowością i większym rozmachem, koncentrując się na tym, co najważniejsze. Oddać muszę tu honory doskonałemu towarzystwu mojej dziewczyny, oddać muszę, że w trakcie tych dwóch tygodni towarzyszyły mi jedne z większych sportowych emocji w życiu, a w końcu wspomnieć o awarii auta z happy endem, która podbiła "przygodowość" wyprawy - ale silne emocje tych szesnastu dni nie byłyby możliwe bez samych walorów województwa.

Walory te można by streścić w sloganie, że Małopolska - trochę wbrew nazwie - to Polska na bogato. Rozumiem przez to nie tylko suchą wyliczankę sukcesów, którą jednak trzeba przedstawić: najładniejsze miasto w kraju; rekordowe pięć i pół (jeden na granicy z innym województwem) parków narodowych, z których żaden nie jest przypadkowy, a jeden najbardziej spektakularny ze wszystkich; najbardziej dosadne miejsce pamięci koszmaru drugiej wojny światowej na całym świecie; przypuszczalnie najpiękniejsza kopalnia świata; przebijające nawet Podkarpacie zatrzęsienie drewnianej architektury sakralnej; chyba najładniejsza wieś w Polsce; raczej najlepsza gastronomia w Polsce; co najmniej kandydatura na najprzyjemniejsze województwo do przemierzania autem w kraju (pod znakiem zapytania ze względu na gęstość zaludnienia, ale ukształtowanie terenu - malownicze); w końcu - najpiękniejsze miejsce, jakie widziałem w Polsce. 

Polska na bogato również jednak dlatego, że nie ma bardziej polskiego regionu Polski. Ziemia krakowska była częścią państwa Piastów jeszcze od pierwszego tysiąclecia naszej ery - nie przestała być nigdy poza zaborami, ale i wtedy, ze względu na najswobodniejszy charakter zaboru austriackiego, pozostała bastionem polskości. Kraków był stolicą nie tylko przez setki lat, ale też w trakcie złotego wieku Rzeczpospolitej, co przekłada się na jego charakter. To nie jedynie suche fakty historyczne, lecz powody, dla których na terenie województwa jest tyle kultowych miejsc, kojarzonych przez każdego Polaka. Czasami może to zemdlić, czasami robi się w Małopolsce już jakby zbyt polsko, turbopolsko, przesadnie: ale o ile może to być kolejny aspekt, przez który wolę mieszkać na niejednoznacznym i bardziej złożonym historycznie Dolnym Śląsku, o tyle na użytek wycieczkowy to po prostu poniekąd interesujący efekt. Jeśli chcesz się zanurzyć w Niemczech, jedziesz do Bawarii; jeśli chcesz się zanurzyć w Polsce, wybierasz Małopolskę.

_______________________________________

Pierwsza część mojej opowieści o małopolskim obejmuje nieciągły fragment wycieczki: niecały pierwszy dzień (przed wjechaniem do Krakowa) oraz niecały dzień siódmy (po wyjechaniu z niego). Postanowiłem zbić te doświadczenia w jedną część, bo skoncentrowane były na atrakcjach północno-zachodniej części województwa, a w pewnym uproszczeniu - po prostu na atrakcjach "naokoło Krakowa". Były to miejsca o bardzo różnorodnym charakterze: od smutnych po radosne, od religijnych po przemysłowe, od historycznych po przyrodnicze, a niekiedy takie i takie po trochu. Prawie wszystkie jednak były w tym czy innym sensie kultowe, szeroko rozpoznawalne i gęsto odwiedzane; nie tylko sam Kraków jest obiektem gorącego pożądania turystów, lecz również jego przedmurze.

Żadna chyba z moich podróży nie zaczęła się w tak specyficzny sposób: poprzez wyjazd około szóstej rano prosto do obozu zagłady. Gdyby niemieccy naziści ulokowali fabrykę cierpienia i śmierci Auschwitz-Birkenau nie dwa kilometry na wschód, a dwa kilometry na zachód od Wisły, ten wpisany na listę UNESCO, poruszający pomnik drugiej wojny światowej byłby dziś już w województwie śląskim. Ze względu na takie położenie mogłem zwiedzić go albo na samym początku, albo na samym końcu wycieczki - uznając, że wolę w Oświęcimiu zacząć niż skończyć, otworzyłem podróż właśnie tu.

Nie ma chyba sensu silić się na rys historyczny w przypadku miejsca tak doskonale znanego i opisanego, przyciągającego codziennie tysiące zagranicznych turystów; powiedzmy tylko najważniejsze, że w trakcie krótkich paru lat funkcjonowania obozu zamordowano tu, głównie przez zagazowanie, a następnie spalono w piecach krematoryjnych, prawie półtora miliona ludzi. Dwie odsłony kilkugodzinnego zwiedzania - Auschwitz i Birkenau - dają dwa różne odczucia. Pierwsza ukazuje skalę mikro, wtajemniczając w ponurą atmosferę obozu i szczegóły horroru. Druga, gorzej zachowana, ale na dużo większej przestrzeni, uświadamia skalę makro zbrodni. 

Syntetycznie wychodzi z tego niepowtarzalne doświadczenie, choć nie będę udawał, że na poważnie wzruszyłem się czy zostałem wstrząśnięty - chyba za mocno jako Polak i europejczyk "wychowałem" się na holocauście i drugiej wojnie światowej, a i zbyt wielkie tłumy gniotą się w tym miejscu, żeby doznać tu przeżyć bardzo głębokich. Mimo to nie można tego miejsca choć raz nie zobaczyć - jeśli nie tak w ogóle, to przynajmniej mieszkając w Europie, a już na pewno mieszkając w Polsce. Mnie najbardziej uderzyło wrażenie niebywałego kontrastu: spacer po Auschwitz w przyjemny, pogodny poranek ma w sobie coś miłego. Gdyby całkowicie wyrzucić z głowy świadomość, gdzie się jest, można by doznać wrażenia, że chodzi się po trochę surowym, ale całkiem estetycznie zaprojektowanym, zabytkowym osiedlu robotniczym: zazielenionym, uporządkowanym, sympatycznie ceglanym. A jednak mówimy o miejscu, które jak mało które na świecie stanowi wydestylowane zło i nie daje na siebie inaczej spojrzeć.








































Taki początek podróży domagał się szybkiej przeciwwagi: odnalazłem ją w pobliskim Muzeum Małopolski Zachodniej w Wygiełzowie, będącym stuprocentowym skansenem. Nie jest to ekstraklasa polskich skansenów, ale ograniczeniem jest głównie nieprzesadny rozmiar, bo jakość stoi wysoko. Teren jest przyjemny, wiejski, swoiście organiczny i z różnicą poziomów, obiekty są zadbane i do wielu można wejść, a poza chatami mamy między innymi kościół i dwór. Stosunkowo lekki i niezobowiązujący, ale bardzo przyjemny skansen.












































Postać Karola Wojtyły, inaczej niż pokolenie moich rodziców i dziadków, nieszczególnie mnie grzeje, a i inaczej niż moje własne i młodsze pokolenia - jakoś bardzo też nie ziębi (co innego natarczywy kult tej postaci). Mimo wszystko nie mogłem uznać zwiedzenia Polski za pełne bez wizyty w Wadowicach, gdzie urodził się i trochę pomieszkał przyszły Jan Paweł II. Papież-Polak to ostatecznie jeden z najgłośniejszych tematów w historii kraju i poniekąd jego najbardziej spektakularny produkt eksportowy ostatniego półwiecza. Nie udało się wejść do domu-muzeum Wojtyły, był już zamknięty; pozostał rzut oka na przyjemny wadowicki rynek, solidny barokowy kościół i mocarny pomnik papieża. No i na przyłączenie się do kremówkowego delirium, które ogarnęło Polskę po jednym niewinnym zdaniu wygłoszonym przez JP2, trwającego do dziś. Choć szczerze mówiąc, mam do tego ciasta porównywalnie obojętny stosunek, co do jego najbardziej znanego konesera.









Pozostałem w klimatach sakralnych, docierając do Kalwarii Zebrzydowskiej, chyba najsłynniejszego celu pielgrzymkowego w Polsce po Jasnej Górze. Zachęciła mnie do tego nie tylko dość popularna nazwa, ale też fakt, że tutejsze sanktuarium, ufundowane w XVII wieku przez Mikołaja Zebrzydowskiego wraz z kalwarią, wpisane jest na listę UNESCO. Przyznam jednak, że tego wpisu na listę, jak kilku innych, zupełnie nie rozumiem; kościół jest ładny, ale zupełnie niewyróżniający się wśród dziesiątek, a może nawet setek barokowych świątyń w Polsce; już większe wrażenie robi chyba szereg kamiennych figur na ogrodzeniu przed nim. Na oględziny samych kaplic drogi krzyżowej nie miałem już ochoty, bo według wszelkiego prawdopodobieństwa są jeszcze mniej spektakularne.










Prędzej na UNESCO wpisałbym malowniczą, jedyną w swoim rodzaju Lanckoronę - miejscowość, którą określa się często najpiękniejszą wsią w Polsce. Przyznam szczerze, że rzeczywiście ładniejszej nie widziałem. Ta co prawda wygrywa konkurs trochę nieuczciwie, bo w latach 1366–1934 była miastem i tej wielowiekowej miejskiej tradycji zawdzięcza swój gwóźdź programu, czyli przeuroczy rynek o znacznym stopniu nachylenia, prawie w całości otoczony ślicznymi, drewnianymi domami. Przy jednym z nich udało nam się z Julią powiększyć swoją kolekcję skorup o jeszcze jeden ręcznie malowany talerzyk i kubek od lokalnych rzemieślników.










Po Lanckoronie zjechałem już do Krakowa na wieczór i pięć pełnych dni, więc miłośników rygorystycznej chronologii odsyłam w tym miejscu do drugiej części małopolskich wojaży. Stolicę województwa opuściłem wczesnym rankiem w piątek, oddalając się jednak od jej granic bardzo nieznacznie. Bo Wieliczka, niespełna 30-tysięczny ośrodek, bardzo ściśle do Krakowa się przytula. Miasto, choć niewielkie, jest zapewne jednym z najbardziej rozpoznawalnych polskich miast, a to oczywiście dzięki Kopalni Soli "Wieliczka", która bez większych dyskusji dzierży tytuł najbardziej popularnej atrakcji turystycznej w całej Polsce. Sądzę, że jest to efektem kilku czynników: bliskości Krakowa, wpisu na UNESCO i przede wszystkim wyjątkowości miejsca, które może być najbardziej oszałamiającą kopalnią całego świata. Przy czym nie chodzi tu tylko o piękno: wydobycie soli w Wieliczce sięga średniowiecza, kopalnia była jednym z fundamentów dobrobytu w złotej erze Polski, a w XIX wieku uznawano ją za najwydajniejszą kopalnię soli świata. Wydobycie zakończyło się dopiero w 1996 roku.

W dzieciństwie Wieliczka ścięła mnie z nóg; dziś nie zachwyca może aż tak bardzo - za dużo w niej chwytów trochę zbyt chamsko turystycznych, za mało atmosfery, o której wystąpienie niełatwo przy takiej rzeszy turystów, jaka przewija się tu w każdej minucie. Ale wciąż są momenty niesamowite, jak zwłaszcza Kaplica św. Kingi i podziemne jeziora. W moim rankingu najpiękniejszych i najciekawszych miejsc w Polsce Wieliczka lokuje się w bardzo bezpiecznej odległości od pierwszej pozycji, ale ze względu na unikalność jestem w stanie zrozumieć jej popularność wśród zagranicznych turystów.











































Z Wieliczki dostałem się obwodnicą na drugi biegun Krakowa, by zwiedzić najmniejszy park narodowy w Polsce. Ojcowski Park Narodowy, bo o nim oczywiście mowa, obejmuje przykrakowską część Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej, słynącej z finezyjnych, białych skał z wapienia jurajskiego, na których gdzieniegdzie wznoszą się zamki. Skały ciągną się dalej na północny zachód i większość zamków jest już na terenie województwa śląskiego, ale przyrodniczo lepszy fragment ma małopolskie - i stąd park narodowy. Zacząłem zwiedzanie od Zamku Pieskowa Skała, istniejącego co najmniej od XIV wieku, ale dzisiejszy stricte renesansowy wygląd zawdzięczającego przebudowie XVI-wiecznej (no i późniejszym odbudowom po zniszczeniach). Jest zupełnie inny niż standardowe, potężne fortece jury: elegancki, subtelny, rezydencyjny raczej niż forteczny, podjeżdżający Wawelem (zwłaszcza na dziedzińcu). Wewnątrz da się zawiesić oko na paru ciekawych rzeczach, ale najpiękniej prezentuje się z zewnątrz, a zwłaszcza z dołu, wznosząc się na skale w pobliżu fenomenalnej, 25-metrowej Maczugi Herkulesa, najsłynniejszej formacji skalnej całego parku.













































Po zamku przyszedł czas na spacer po tak zwanej krótkiej pętli parku, wymagającej paru konkretnych podejść i zejść. Z pierwszego napotkanego punktu widokowego udało się rzucić okiem na odległe ruiny Zamku w Ojcowie, jednej z twierdz Kazimierza Wielkiego, z której pozostało nieco za mało, bym tracił czas i siły na podejście pod nią. Dalsza trasa prowadziła przez coraz większe i coraz gęściej usiane formacje wapienne, aż do tej docelowej: tzw. Bramy Krakowskiej, rzeczywiście wyglądającej jak wyrwa w potężnym murze.



























Spacer po parku zakończyłem wizytą w kultowej Jaskini Łokietka, w której zgodnie z legendą Władysław Łokietek ukrywał się przed wojskami Wacława II. Nastawiałem się na raczej symboliczną jaskińkę, a dostałem jedną z najładniejszych w kraju: obszerną, z kilkoma pomieszczeniami, bardzo klimatyczną i zimną. Jedynym jej minusem jest brak stalaktytów i stalagmitów, zniszczonych niegdyś w czasach mniej świadomej turystyki.















Park narodowy i cały rejon okołokrakowski pożegnałem spojrzeniem na Kaplicę Na Wodzie, jak nazywa się potocznie Kaplicę św. Józefa Robotnika w Ojcowie. To jeden z najbardziej malowniczo położonych kościołów w Polsce, wznoszący się na filarach nad niewielką rzeką - w dodatku drewniany i stary, z 1901 roku. Architektura sama w sobie jest tu bardzo zacna, choć wybitnie kameralna, a w połączeniu z usytuowaniem na rzece staje się obrazem zapadającym głęboko w pamięci.





Po Ojcowie, po raz pierwszy od przyjazdu do Oświęcimia, czekała mnie wreszcie nieco dłuższa trasa, ku wschodniej części województwa. Kaplica Na Wodzie zwiastowała poniekąd swoim drewnianym i sakralnym charakterem przewodni motyw kolejnego etapu wycieczki. Tymczasem wrażenie było już bardzo duże: nawet gdyby pominąć fakt, że między Lanckoroną a Wieliczką zwiedziłem dość porządnie Kraków, to powyższe kilka kultowych miejsc wystarczyłoby, żeby małopolskie prześcignęło kilka województw.

Komentarze