Małopolskie: część II. W mieście królewskich przyjemności

Są miasta, które wydają się pod pewnym względem znaczyć więcej niż państwa, w jakich się znajdują. Gdy zwiedzałem Holandię czy Irlandię, odniosłem wrażenie, że w Amsterdamie i Dublinie przebywa więcej ludzi, niż w reszcie tych krajów łącznie. Bez wątpienia istnieje niemała grupa osób, które wiedzą cokolwiek o Londynie i Paryżu, ale będą miały problem z wymienieniem innych miejsc w Anglii i Francji. Wyjazd do Czech dla większości podróżników będzie synonimem wyjazdu do Pragi; i tak dalej. W Polsce sytuacja nie została doprowadzona do takiej skrajności - a tylko i aż jest do niej zbliżona - chyba jedynie dlatego, że najpopularniejszym turystycznie miastem nie jest tutaj stolica. Jest nim Kraków - i jest nim nie bez powodu.

Nie ma najmniejszych wątpliwości, że to Warszawa jest od dawna najważniejszym i największym polskim miastem i że w dającej się przewidzieć przyszłości to się nie zmieni. Można dyskutować, czy jest najważniejsza "historycznie", to znaczy uwzględniając sumę bycia najważniejszą przez wieki: i ona, i Kraków miały już bardzo dużo czasu, żeby obrosnąć w historyczny tłuszcz. Ale dla pewnej pokaźnej i ciągle rosnącej grupy ludzi, jaką są turyści - moim zdaniem nie tylko zagraniczni - to bez wątpienia właśnie stolica Małopolski jest symbolem i esencją Polski, nie zaś stolica Polski całej.

Niezręcznie jest próbować perorować na temat miejsca, o którym powiedziano tak wiele i którego nazwa sama już niesie wystarczający ładunek informacyjno-emocjonalny, ale kilka faktów trzeba wspomnieć. Kraków jest drugim najludniejszym miastem w Polsce: oficjalnie zamieszkuje go nieco ponad 800 tysięcy ludzi, co zostawia go bardzo daleko z tyłu za pierwszą Warszawą (około milion różnicy), ale w dość bezpiecznej odległości od oficjalnej liczby trzeciego Wrocławia. Wzmiankowany pod koniec X wieku przez Ibrahima ibn Jakuba, za sprawą Kazimierza Odnowiciela został stolicą Polski w pierwszej połowie wieku XI. Realnie pozostał nią praktycznie nieprzerwanie do przełomu wieków XVI i XVII, kiedy to Zygmunt III Waza przeniósł dwór do Warszawy; oficjalnie był nią aż do końca wieku XVIII. Odbywały się tu wszystkie koronacje królów Polski od Władysława Łokietka prawie do końca królestwa (tylko Leszczyński i Poniatowski przyjęli koronę w Warszawie). Co z tego wynika, to że Kraków był niekwestionowanym sercem Rzeczpospolitej w jej najlepszym okresie w historii, czyli w wiekach XV i XVI. I ma to przełożenie na dzisiejszy obraz miasta.

Do Krakowa jechałem z trudnym i ciążącym mi wręcz trochę pytaniem w bagażu: czy jest on, czy też nie jest najbardziej atrakcyjnym polskim miastem. Pytanie było tym bardziej grząskie, że jednocześnie podnosiło kwestię, czy tymże miastem jest mój Wrocław - bo to on, wyprzedziwszy nieznacznie w mojej ocenie Gdańsk, stawał do ostatecznego pojedynku ze stolicą Małopolski. Musiałem więc uważać, by względy lokalnego patriotyzmu i sentymenty nie przysłoniły mi obrazu rzeczywistości. Okazało się, że na oryginalność nie będę się silił i zgodzę się z tłumami: tak, to Kraków jest moim zdaniem najpiękniejszy i najbardziej satysfakcjonujący poznawczo. Nie pokusiłbym się chyba o stwierdzenie, że gra w swojej osobnej lidze - gra mimo wszystko w tej samej, co Wrocław i Gdańsk, ale też wygrywa tę ligę dość wyraźnie. Spodziewałem się tego; w Krakowie bywałem wielokrotnie i jeszcze przed tą "oficjalną" wizytą kochałem to miasto. Miłość zaczęła się w dzieciństwie, kiedy to właśnie Kraków zainicjował towarzyszącą mi do dziś bardzo silną skłonność do staromiejskich przestrzeni i był ulubionym celem rodzinnych wycieczek chyba tylko po Kołobrzegu; potwierdziła się w trakcie mikro-wizyt w stolicy Małopolski na jedną noc albo nawet jeden dzień w ostatnich paru latach.









Do konkretów. Dla mnie esencją wybitnej jakości Krakowa jako miasta do zwiedzenia jest bezprecedensowa na skalę polską rozległość jego staromiejskiego centrum. Bo spierać się można, czy aby Gdańska starówka nie jest estetycznie ciekawsza i bardziej klimatyczna - bardzo możliwe, że bym się z tym zgodził. Można dyskutować, czy wrocławski rynek nie jest aby piękniejszy od krakowskiego - według mnie zdecydowanie jest. Ale Kraków jako jedyny dostarcza naprawdę potężnej zabytkowej przestrzeni miejskiej, w której nawet szybkie przejście po najgłówniejszym możliwym trakcie z jednego bieguna na drugi zajmie minimum pół godziny, a dokładna penetracja wszystkich uliczek pochłonie doby. Gdańsk całkowicie wymięka tutaj pod względem wielkościowym. Wrocław stawia opór, bo w nim już można poprowadzić porównywalnie długi (bez kręcenia się w kółko czy zawracania) spacer po ładnej i zabytkowej miejskiej przestrzeni - ale upada w kategorii spójności, zbyt często strasząc plombami i samochodami. A reszta kraju, jak już mówiłem, gra po prostu w niższej lidze. Ilość oczywiście nie jest ważniejsza niż jakość, ale w przypadku starych miast ilość jest jedną z kluczowych jakości - bo dopiero kiedy stare miasto jest rozległe, można w nie w pełni wsiąknąć i przenieść się w inny stan świadomości. Kraków na to pozwala.

Wobec ścisłego starego miasta Krakowa - z rynkiem głównym, Floriańską, Grodzką i Wawelem - wysuwa się nierzadko skądinąd słuszny zarzut, że jest to przestrzeń trochę sztywnawa i trochę sztucznawa, zbyt mocno wyglancowana pod turystów i zbyt mocno naszpikowana turystyczną infrastrukturą. Mnie osobiście jakoś przesadnie nie raziło to w oczy ani w duszę, choć przyznaję temu odrobinę racji i wiem, że gdybym w stolicy Małopolski mieszkał, to pewnie w miarę prędko by zaczęło. Na tę przypadłość Kraków ma jednak natychmiastowe remedium: jest nim swoista druga starówka, przyklejona do tej głównej od południa, czyli niepowtarzalny Kazimierz. Dawne żydowskie miasto sąsiednie, a później żydowska dzielnica, jest doskonałym odciążeniem dla właściwego starego miasta: wciąż emanując silną historyczną atmosferą i estetyką, odgrywa zarazem potężne akordy luzu, zabawy, spontaniczności, wesołego ucztowania, młodości i bohemy. Taka para, wzmocniona jeszcze wybitnie intensywnym i wybitnie rozplanowanym natężeniem zieleni miejskiej oraz ograniczeniem ruchu samochodowego, lokuje Kraków nie tylko na pierwszym miejscu w Polsce, ale i w czołówce europejskiej.









Czy Kraków wygrywa również jako suma konkretnych miejsc do zobaczenia? To wymagałoby dłuższego zastanowienia i nawet jeśli tak, to już nieznacznie. Najlepsze muzeum jest raczej w Warszawie, choć suma zbiorów muzealnych może być po stronie Krakowa; zarówno rynek we Wrocławiu, jak i Długi Targ z przedłużeniem w Gdańsku imponują mi bardziej niż krakowski Rynek Główny, jednak i on jest w ścisłej czołówce. Wawel, choć nie jest to architektura moich marzeń, jest naprawdę potężnym strzałem; może jeszcze potężniejszym są krakowskie kościoły, wśród których nie tylko znajduje się ten chyba najbardziej spektakularny w kraju, ale których suma jest po prostu czymś nieporównywalnym z innymi sumami.

Składa się to wszystko na miasto, które niewiarygodnie mocno skłania do czerpania przyjemności z życia. Łatwo wczuć się w królewską atmosferę i powłokę Krakowa i zapragnąć się po królewsku bawić - czerpiąc z dorobku wieków dobrobytu na poziomie estetycznym, a na poziomie fizjologicznym oddając się nieskończonym przyjemnościom stołu w tutejszych knajpach, tworzących w moim dość pobieżnym odczuciu najlepszą scenę gastronomiczną w całej Polsce. Duchy historii dla umysłu i poczciwy hedonizm dla ciała - cóż bardziej europejskiego?

Jedno odczucie co do Krakowa, które nabyłem, było zaskakująco podobne do tego, jakie miałem w Warszawie. Stolicę odczułem jako jednocześnie najbardziej i najmniej polskie miasto w Polsce - najbardziej ze względu na natężenie pamiątek historycznych i państwowych instytucji, najmniej przez bezprecedensową wielkomiejskość, wieżowce i międzynarodowość. I w Krakowie podobnie: z jednej strony jest to miasto turbopolskie, akumulujące polskość niemal do przesady, eksponujące ją i pielęgnujące, podnoszące do rangi majestatu. Z drugiej strony - właśnie przez to jest bardzo odrębne od reszty kraju, w pewnym sensie sztuczne, niewiarygodne, niemożliwe, bo Polska tak po prostu nie wygląda (a dodatkowo też bardzo międzynarodowe w sensie potężnej obecności turystów z innych państw na ulicach).










Osobny akapit trzeba poświęcić największej i może jedynej poważnej - za to bardzo poważnej - wadzie Krakowa. Opisując i w pewnym sensie wartościując świat, staram się skupiać na tym, co trwałe i pomijać kwestię obciążenia turystycznego danej lokalizacji; zwłaszcza że ciężko je tak naprawdę zrozumieć w trakcie jednego wyjazdu. Są jednak takie miejsca, gdzie nie da się już milczeć, bo obciążenie to jest na tyle zatrważające, że staje się niestety immanentną tego miejsca częścią. Tak właśnie jest w Krakowie, który jako jedyne miasto w całej Polsce przekroczył masę krytyczną turystyki i jest penetrowany przez przyjezdnych w stopniu nieporównywalnym z czymkolwiek innym w naszym kraju. Porównanie jest tu możliwe tylko z paroma miastami Europy: na przykład Amsterdamem, Pragą czy Florencją. Po raz pierwszy w polskim mieście mniej więcej równie często sprzedawcy i obsługujący wszelkiej maści zwracali się do mnie po polsku, co po angielsku, z góry zakładając, że jestem zagranicznym turystą (podobną rzecz przeżyłem tylko w Świnoujściu, gdzie zamiast angielskiego był niemiecki, ale to trochę inna sytuacja). 

Czy z natężeniem tłumów mogłoby być gorzej? Zdecydowanie tak; najgorsze są środkowe godziny dnia, ranki i wieczory dają się przeżyć i oczywiście zatłoczone są przede wszystkim główne trakty. Ale jest na tyle ciężko, że jako człowiek lubiący w miarę często wyjść do centrum nie chciałbym w Krakowie mieszkać, mogąc mieszkać we Wrocławiu (i nie tylko tam). Jeśli można w Polsce zwiedzić tylko jedno miasto, to tak, powinien to być Kraków - ale będąc miastem najpiękniejszym, jest też chyba najbardziej męczącym do zwiedzania (jeśli nie jest to Warszawa, co jest do rozważenia). Choć jest to zmęczenie i tak radosne i satysfakcjonujące dzięki rozkoszom tego miejsca. Spędziłem tu pięć pełnych dni i odrobinę niepełnego - i jeśli się zmęczyłem, a zmęczyłem nielekko, to niewiele razy w życiu zmęczyłem się przyjemniej.

Zwiedzanie Krakowa rozpocząłem na jego skrajnych rubieżach, chcąc zobaczyć Opactwo Benedyktynów w Tyńcu. Krzyżuje się w tym miejscu kilka cennych atutów: architektura, położenie na wapiennej skale, które gwarantuje piękne widoki, a w końcu historia. To bowiem najstarszy istniejący do dziś klasztor w całej Polsce, ufundowany w XI wieku przez Kazimierza Odnowiciela. Choć nie wygląda na taki: wprawdzie jakieś szczątki romańszczyzny chyba się tu zachowały, ale główny kościół opactwa jest głównie barokowy. Trzeba zajrzeć do środka, nie spektakularnego, ale bardzo klimatycznego, gdy promienie zachodzącego słońca padają na piękną nastawę prezbiterium; trzeba podejść do murów i spojrzeć na leniwie płynącą Wisłę. Trzeba w końcu pojawić się na drugim jej brzegu, żeby zobaczyć, jak opactwo wznosi się na skale - choć to już widok na Kraków spoza Krakowa, bo na tym odcinku Wisła jest granicą miasta. W innym kierunku widać stąd też jeszcze inny monastyr: Klasztor Ojców Kamedułów na Bielanach (już na terenie Krakowa), prawdopodobnie najbardziej imponujący właśnie z oddali i z dołu niż z bliska, stąd przeze mnie odpuszczony.

























Cudem udało się znaleźć w sobotni wieczór miejsce w jednej z upatrzonych wcześniej krakowskich restauracji. Bufet KRK na Kazimierzu to jedna z najzacniejszych knajp, do jakich wszedłem w całym kraju, prowadzona przez szefa jedynej krakowskiej restauracji z gwiazdką Michelin: tu w nieco przystępniejszym cenowo, choć bynajmniej nie przystępnym wydaniu. Wszystkie dania zostaną mi w pamięci na długo, od esencjonalnej kaszanki i perfekcyjnego tatara po rozkoszny cordon bleu i eksplozyjny boczek z mulami w sosie z 'ndui.




Gastronomia w Krakowie tak mnie urzekła, że muszę wymieniać nawet śniadania. To w Rannym Ptaszku, prawie-wegańskiej śniadaniarni, było najsłabsze, ale na czele z burgerem wciąż zdecydowanie dobre. Ciężko mi jedynie zaakceptować całkowitą samoobsługę przynoszeniowo-odnoszeniową przy cenach na "normalnym", to jest bardzo wysokim jak wszędzie poziomie.

Pierwszy pełny dzień był pierwszym z dwóch dni zwiedzania absolutnie najbardziej klasycznego, staromiejskiego Krakowa. Jako że spałem na Kazimierzu, a południową część starówki zostawiłem sobie na dzień drugi, przemknąłem Grodzką szybko i niepostrzeżenie, by jak najprędzej znaleźć się na krakowskim Rynku Głównym. Prawdopodobnie jest to najczęściej odwiedzane przez turystów miejsce w całej Polsce i niekwestionowana wizytówka turystyczna kraju. Średniowieczny plac na planie kwadrata o boku 200 metrów, wytyczony w 1257 roku, uważa się powszechnie za największy zabytkowy plac targowy całej Europy (tak naprawdę są jakieś większe nawet w Polsce, ale realnie nie przypominają rynków, tylko małomiasteczkowe parki). I za najpiękniejszy, z czym się gorąco nie zgadzam. Wprawdzie to faktycznie niesamowite miejsce i ścisły top, o wielkim rozmachu, o przestrzeni, która raduje wzrok, ale niedoskonałe - zwłaszcza gdy przypomni się sobie perfekcję odpowiadających mu placów we Wrocławiu i Gdańsku. Mój zarzut do krakowskiego rynku jest taki, że jest trochę za duży - a dokładniej za duży jak na swoją zabudowę zewnętrzną. Kamienice otaczające plac są nieco zbyt niskie i nieco zbyt powściągnięte architektonicznie - prawie wszystkie utrzymane w jednolitym, neoklasycznym stylu, za którego powłoką kryją się średniowieczne mury - by uzasadnić aż tak rozległą przestrzeń. Wciąż uważam go za miejsce zachwycające, ale po prostu, jako że znam lepsze, to minimalnie przecenione. Pewną sterylność kamienic nadrabiają charyzmatyczne zabudowania środku placu: drobny akcent małego kościoła św. Wojciecha, osamotniona wieża ratuszowa, a przede wszystkim dominanty estetyczne rynku, czyli legendarne Sukiennice i Kościół Mariacki. Wspaniały plac, choć dobry do podkreślania, że więcej nie zawsze znaczy lepiej (nawiasem mówiąc, bardzo długo tego ogromu nie było, bo rynek był gęsto zabudowany kramami i innymi przybytkami).




















Kościół św. Wojciecha to w zasadzie bardziej kaplica; pierwotnie romański, z XI wieku, od 1618 roku barokowy, choć z wciąż zachowanymi romańskimi elementami. Sam w sobie jest umiarkowanie znaczący (nie licząc tych pozostałości), ale bardzo przyjemnie dogęszcza rynek, który tego dogęszczenia trochę potrzebuje.




Sukiennice to nie tylko piękny, niemal słonecznie radosny budynek w renesansowym stylu, będącym mieszanką XVI-wiecznej odbudowy i XIX-wiecznej przebudowy, lecz żywa przestrzeń handlowa. W dziesiątkach kramów można kupić tam przeróżne rzeczy, od badziewno-bazarowych po rzemieślnicze. Piękny zestaw szachów z Sukiennic, który wyprosiłem w dzieciństwie od rodziców, mam i używam do dzisiaj. Budynek w pewnym sensie dzieli rynek na dwie części, jako że jest bardzo długi: na tę z wieżą ratuszową i tę z widokiem na Bazylikę. I słusznie, że dzieli - bez tego przestrzeń byłaby już naprawdę znacznie zbyt rozległa.









Gotycka wieża ratuszowa z XV wieku to jedyna pozostałość po wyburzonym w 1820 roku ratuszu miasta. Szczęściem w nieszczęściu i tak była to jego najbardziej okazała część. Dorodna i szczerze gotycka, choć z renesansowymi akcencikami, pozwala się na siebie wspiąć i popodziwiać rynek z góry: niestety tylko przez małe okienka z zasłaniającymi widok barierkami. Pocieszeniem są same wnętrza wieży, oryginalne, gotyckie i klimatyczne.













W jednej z ładniejszych kamienic na rynku, zwanej Pałacem Krzysztofory, mieści się muzeum historii miasta o tej samej nazwie, co kamienica. Z dwóch muzeów historii Krakowa, które odwiedziłem, to jest znacznie mniej uczęszczane i znacznie lepsze. Gromadzi mnóstwo pięknych i fascynujących eksponatów, związanych z miastem, a mimo pośpiechu zdążyłem skonstatować, że i tekst jest zajmujący. Szczególnie mocno zapadła mi w pamięć seria nokturnowych, klimatycznych i trochę niepokojących obrazów.

































Tym gorszym muzeum jest Rynek Podziemny - otwarte w 2010 roku, rozchwytywane muzeum multimedialne w podziemiach pod Sukiennicami. Jak większość muzeów bazujących na multimediach zamiast eksponatów jest w moich oczach mocno przereklamowane i w większości nudnawe, ale nie jest na straconej pozycji. Ratuje je fakt, że rzeczywiście ulokowane jest w autentycznych podrynkowych podziemiach i można w nim podziwiać mnóstwo oryginalnych murów i fundamentów, dzięki czemu jest też przeżyciem archeologicznym.












Po dwóch muzeach warto było zrobić sobie przerwę w przyjemnej ukraińskiej księgarnio-kawiarni NIĆ ze znakomitymi ciastami i bardzo dobrą, ale zbyt zimną kawą przelewową (a zbyt zimna kawa w kawiarni to jeden z gastronomicznych grzechów śmiertelnych). Przy okazji udało się pokontemplować parę mniej znanych uliczek staromiejskich na północ od rynku.















Szykując się już na kluczową budowlę tego dnia, zdążyłem się jeszcze zachwycić faktem, że w pobliżu Rynku Głównego, za Kościołem Mariackim, istnieje Mały Rynek - minimalnie pochyły plac miejski, którego nie powstydziłoby się wiele miast jako swojego głównego.





Nie ma lepszej definicji szklanki w połowie pełnej jak stan, w jakim zastałem Kościół Mariacki (czyli kościół WNMP) po przyjeździe do Krakowa. Jedna z dwóch wież tej legendarnej świątyni - prawdopodobnie najbardziej legendarnej w Polsce - była zasłonięta rusztowaniami, szczęśliwie trochę prześwitującymi. Ale za to zasłonięta była ta dużo mniej istotna z dwóch wież. Niepowtarzalną estetykę świątyni określa bowiem wieża lewa, odsłonięta, wyższa i piękniejsza: zwieńczona jedynym w swoim rodzaju hełmem w kształcie korony, ozdabiającym ostatni, oktagonalny poziom, z którego okien trębacz wygrywa słynny hejnał mariacki. Poza tą wieżą, która nie wiedzieć czemu od dzieciństwa już wywoływała we mnie jakąś estetyczną ekstazę i dalej to robi (bynajmniej nie uważam tego hełmu za ostateczne architektoniczne arcydzieło, ale po prostu jest w tym coś takiego... może bezpośredni impuls do mózgu, że na 100% jestem w Krakowie?), kościół prezentuje z zewnątrz przykładny, wzorcowy i idealnie zgrabny, choć nie jakiś niepowtarzalny czy absolutnie spektakularny gotyk (z silnym barokowym kontrapunktem w postaci głównego portalu). Obecny wygląd pochodzi głównie z końca XIV wieku, choć ufundowano tę świątynię już w początkach XIII. Szczęśliwie podczas króciutkiej wizyty w Krakowie w maju 2022 roku zrobiłem zdjęcie kościoła przed remontem, więc dla pełnego obrazu zamieszczam je również.


















Tym, co sprawia, że moim zdaniem Kościół Mariacki chyba jednak jest tą najbardziej spektakularną świątynią całej Polski (choć nie jest to werdykt finalny: gigantyzm bazylik w Gdańsku i Pelplinie czy bogaty detal i barokowe kaplice katedry we Wrocławiu to trudni przeciwnicy), jest bardziej wnętrze niż powłoka zewnętrzna. To może najbardziej rozpustny, barwny i wprost bezczelny w swojej barwności ze wszystkich gotyckich kościołów, jakie widziałem. Jednocześnie pozostaje całkowicie gotycki i w tym wszystkim zachowuje dobry smak, jakkolwiek na pewno nie subtelność. Wprawdzie jak bardzo celnie zauważyła Julia, we wnętrzu tym czuć raczej władzę i pieniądze niż duchowość i mistycyzm, ale jak niewiele mniej celnie zauważyłem ja sam, może jakiś mistycyzm doszedłby tu jednak do głosu, gdyby nie obłożenie turystyczne kościoła. Nie ma tu punktów słabych, ale prezbiterium z absolutnie genialnym ołtarzem Wita Stwosza i doskonałymi witrażami to punkt mocny jak nie z tego świata. Pół kościół, pół pałac.
























































Po małej przerwie miałem jeszcze okazję wejść na wieżę kościoła (tę wyższą), z której rozciąga się zdecydowanie najlepszy widok na rynek z przyległościami (szczególnego podkreślenia domaga się widok na Floriańską).











Sama Floriańska to przepiękna ulica i oś widokowa - z widokiem na Kościół Mariacki u jednego końca i na Bramę Floriańską u drugiego. Ta ostatnia to najbardziej znamienita pozostałość po krakowskich średniowiecznych murach miejskich. Pochodzi z przełomu XIII i XIV wieku i dodaje starówce klimatu. Ulica jest jednak dość męcząca jako najbardziej turystyczna ze wszystkich.














Za bramą i murami sytuacja się już uspokaja i można we względnej ciszy podziwiać Barbakan - charakterystyczną i charyzmatyczną budowlę, która w celach obronnych wysuwała się niegdyś przed mury miejskie jako swoisty bastion, pierwszy przyczółek defensywy. Ufundował go król Jan Olbracht pod koniec XVI wieku. Jest jednym z najbardziej uroczych i bajkowych w swym wyglądzie obiektów przeznaczonych do celów wojennych, jakie widziałem w życiu.






Plac Jana Matejki za plecami Barbakanu sugeruje, że eksploracja Krakowa mogłaby się rozciągać bardzo długo poza klasyczną starówką. Rozciągać nie da się jednak czasu, więc musiałem się cofnąć.

Niedaleko od Barbakanu wznosi się chyba najpiękniejszy teatr w całej Polsce, Teatr im. Juliusza Słowackiego, wzniesiony w 1893 roku w rozpustnym, eklektycznym, choć głównie neobarokowym stylu. W kategoriach architektury historyzmu jest to skończone arcydzieło, godne gmachów operowych.




Jakby doznań tego dnia było mało, na finał zwiedzania zaplanowałem coś, co okazało się najlepszym muzeum Krakowa i moim kandydatem na najlepsze muzeum w Polsce (kandydatem raczej przegranym, ale jeśli tak, to bardzo nieznacznie). To Muzeum Książąt Czartoryskich, nigdy się nie kończący ciąg przepięknych rzeczy, których kolekcja rozpoczęła się u progu XIX wieku za sprawą księżnej Izabeli Czartoryskiej. Są tu niewymówienie śliczne bronie, zastawy, przedmioty służące rozrywce i ozdoby bez kontekstu; są niesamowitości z różnych stron świata, pamiątki starożytności różnych cywilizacji, dewocjonalia; w końcu wybitna jak na Polskę kolekcja obrazów na czele z jednym Rembrandtem i wizytówką muzeum, czyli Damą z gronostajem Leonarda da Vinci. To zdecydowanie mój typ muzeum.



























































































































Po finale potrzebna była mała dogrywka, bo Kościół św. Barbary, schowany w cieniu Mariackiego, był wcześniej niedostępny ze względu na mszę. Okazało się jednak, że zewnętrzna, gotycka powłoka z XIV wieku jest bardziej atrakcyjna niż dość zwyczajne, w pełni zbarokizowane wnętrze.





Dzień został ostatecznie sfinalizowany w Klusce na Placu, restauracji specjalizującej się w daniach mącznych o dość wyrafinowanej formie. Kluski w sosie serowym z boczkiem i pikantnymi papryczkami były faktycznie wystrzałowe; drugie danie główne mniej, choć dzięki genialnym przystawkom umieściłbym ten lokal w czołówce bardzo ścisłej.





Dzień drugi rozpoczęło śniadanie w śniadaniarni Poranki, w której większym wydarzeniem niż samo jedzenie było przypadkowe trafienie przy sąsiednim stoliku na dobrego kolegę ze studiów po około 10 latach niewidzenia się. A jedzenie bardzo dobre, choć powiedziałbym, że występuje tu lekki przerost instagramowej formy nad smakowitością treści.

Cóż można zwiedzać po tak intensywnym dniu jak poprzedni? Koniecznie coś lekkiego, jak na przykład Wawel, czyli jedną z paru najobszerniejszych, najbardziej zadeptanych i najlepszych atrakcji całego kraju. Ten absolutny klasyk nie tylko polskiej turystyki, ale też historii i kultury, to 30-metrowe, rozległe, naturalne wzgórze nad Wisłą, na którym wznosi się kompleks zabudowań, mających przez setki lat fundamentalne znaczenie dla państwowości Rzeczpospolitej. Zabudowania te można w uproszczeniu podzielić na Zamek Królewski, Katedrę Wawelską i fortyfikacje obronne.

Ślady osadnictwa na Wawelu datuje się na paleolit; prawdopodobnie już we wczesnośredniowiecznych czasach plemienia Wiślan był jednym z ośrodków władzy. Jako taki został wciągnięty do państwa Piastów w X wieku. Od powrotu Kazimierza Odnowiciela do Polski i ustanowienia centrum władzy w Krakowie większość z istotnych władców kraju dodawała tu coś od siebie. Przełomowe były zwłaszcza rządy Władysława Łokietka, który jako pierwszy przeszedł koronację w ówczesnej wawelskiej katedrze i który ufundował nową, istniejącą do dziś; kluczowe również długie lata władzy Zygmunta Starego, który odpowiada za przebudowę w stylu renesansowym oraz kolekcję arrasów, dwie najsłynniejsze obok katedry wizytówki Wawelu.


Wawel nie jest z pewnością architekturą klasy Alhambry czy niektórych zamków nad Loarą, ale wciąż lubię jego zewnętrzną powłokę, wręcz uwielbiam; podoba mi się jego miękka i pogodna, acz zdecydowana dominacja nad miastem, podoba połączenie fortyfikacyjnego charakteru z finezyjną dwornością renesansowych elementów. Czy spaceruję po jego murach, czy pod nimi, czy po wnętrzu kompleksu, czuję pewien przepych emocjonalny - z emocjami o zdecydowanie radosnym odcieniu.


















Zwiedzenie tego miejsca w całości w jeden dzień jest bardzo dużym wyzwaniem. Nie sądzę, by udało mi się to nawet wtedy, gdyby w tamten dzień - a był to poniedziałek - część wnętrz nie była zamknięta. Tak czy inaczej ostatecznie pod przymusem rozłożyłem zwiedzanie na poniedziałek i wtorek (a i tak co nieco pominąłem) i kompiluję doznania z obu dni, żeby przesadnie się nie rozdrabniać.

Kołem zamachowym i pierwszą wizytówką Wawelu jest wspaniały, renesansowy dziedziniec Zamku Królewskiego, zaprojektowany przez włoskich architektów na początku XVI wieku. Przy bądź co bądź sporym przepychu architektury jest to wciąż widok subtelny, niezatopiony w przesadnych ornamentach, pełen harmonii, porządku i elegancji. Jego estetyczną dominantą, i to dominującą totalnie, są słynne arkadowe krużganki o trzech poziomach.








Zwiedzanie wnętrz zamku rozpocząłem od drugiego piętra, tego nieco słynniejszego, skupiającego sale rządowe, reprezentatywne. Piękna jest tu bardzo wiele, ale szczególnego zachwytu domagają się sufity kasetonowe, w tym ten najbardziej legendarny, z hipnotyzującymi rzeźbionymi głowami w kasetonach. Jest tu też już parę świetnych arrasów, a także sale poświęcone "sztuce wschodu", głównie zdobyczom podczas wojen z Turcją na czele z majestatycznymi namiotami wojennymi.


























































Po zwiedzaniu drugiego piętra można przespacerować się krużgankami i uchwycić ich wspaniały rytm, a także wspiąć się na wieżę zamkową i spojrzeć na Wawel z góry.

















Dopiero następnego dnia udało się zwiedzić pierwsze piętro, gdzie mieszczą się prywatne apartamenty królewskie. Tu już najważniejsze są nie sufity, a najlepsze wawelskie arrasy, zwłaszcza te dwa ogromne, pionowe, z mniej lub bardziej fantastycznymi stworami. Jest też parę zacnych obrazów i w końcu dużo bardziej niż zacna kolekcja pięknych przedmiotów na czele ze ślicznymi zastawami stołowymi.


































































Jeszcze osobną częścią Zamku jest Skarbiec Koronny, gdzie pięknych przedmiotów znajdziemy jeszcze więcej. Szczególnie eksponowana jest tu przepiękna broń - pod koniec oglądamy nawet Szczerbiec, miecz koronacyjny królów Polski, jedyne insygnium królewskie zachowane z czasów piastowskich. Ale najmocniej w pamięci zapadła mi jedna z ostatnich sal z tak zwanymi niesamowitościami, czyli dziwnymi, nawet tajemniczymi przedmiotami różnego użytku lub nieużytku.






































Wzgórze otaczają pozostałości po fortyfikacjach, w tym dorodne ceglane baszty. Można wejść na górę Baszty Sandomierskiej, skąd roztacza się piękny widok... przede wszystkim na Wisłę, bo ze względu na to, że patrzymy tylko przez małe okienka, to widok na sam Wawel jest mocno ograniczony.







Wawel to nie tylko to, co widać, ale też wiele rzeczy, których już nie widać. Kompleks był wielokrotnie przebudowywany, rozbudowywany, zabudowywany, niszczony, naprawiany - i przez wieki nazbierało się mnóstwo archeologicznych szczątków, wśród których są szczątki przepiękne i nawiedzone. Prezentowane są w trzyczęściowej wystawie Wawel Zaginiony, w skład której wchodzi również pozostałość po kościele św. Gereona, starej romańskiej świątyni wawelskiej.




































Pewnym odciążeniem dla wszystkich tych duchów przeszłości są Ogrody Królewskie, przyjemne miejsce z ładnym widokiem na miasto.




Najbardziej osobną ze wszystkich atrakcji na Wawelu jest Katedra Wawelska, czyli bazylika archikatedralna św. Stanisława i św. Wacława, jeden z bardziej zajmujących kościołów w Polsce. Jak jednak Kościół Mariacki jest niemal od początku do końca spójny, tak tutaj mamy miszmasz stylów, pokazujący, jak świątynia narastała i obrastała przez kolejne wieki. Rdzeń jest gotycki, z czasów Łokietka, i odczuwa się to w bryle, ale estetycznie silniejsze są tu barok i renesans - za sprawą hełmu głównej wieży i przede wszystkim za sprawą przepięknych kaplic bocznych, z których zwłaszcza Kaplica Zygmuntowska, ze złotą kopułą, decyduje o wyjątkowości powłoki świątyni.








Miszmasz nie kończy się w środku: atmosfera jest znów dość gotycka za sprawą charakteru przestrzeni, ale gęsta obecność pełnej przepychu, rozdmuchanej barokowej nastawy (na czele z baldachimem nad głównym ołtarzem) i ociekający bogactwem wystrój kaplic mocno tę atmosferę zaburzają, tworząc raczej przyjemny eklektyzm. Osobną przyjemnością jest wejście na wieżę zegarową, gdzie podziwiać można nie tylko kolejny widok z góry na miasto, ale też Dzwon Zygmunt, do 1520 do 1999 roku największy polski dzwon. Niemały klimat ma też przejście po kryptach z trumnami i nagrobkami polskich władców i innych znaczących postaci w dziejach kraju. Katedra ma tylko jedną poważną wadę - zakaz robienia zdjęć - którą na szczęście można jakoś obejść, na przykład mając takie niczym nieuzasadnione zakazy głęboko w tylnej części ciała, co wszystkim zalecam.




















Po obejściu katedry warto się sakralnie dojechać poprzez wizytę w niewielkim, ale niezłym Muzeum Katedralnym, gdzie zdjęć również robić nie wolno, ale jak się jakiś eksponat bardzo spodoba i się bardzo chce, to jak widać jednak wolno.

Klasyczne zakończenie zwiedzania Wawelu to zejście ze wzgórza przez Smoczą Jamę - całkiem fajną jaskinię krasową, powiązaną z legendą o Smoku Wawelskim. Smok, w dzieciństwie podniecający mnie do nieskończoności, stoi przy wyjściu z jaskini nad Wisłą - jest rzeźbą z 1972 roku i co do zasady zionie ogniem co trzy minuty, ale tego dnia jakoś niespecjalnie mu to wychodziło.







To właśnie koło Smoka zmobilizowałem się, by zaliczyć najsłynniejszą krakowską przekąskę, czyli obwarzanek. Te lekko słodkawe, choć bardziej wytrawne niż słodkie, suche bułki w kształcie okręgu, posypane makiem, sezamem lub solą, można kupić niemal na każdym kroku starówki. To kolejna krakowska rzecz, która w dzieciństwie podniecała mnie znacznie bardziej niż dziś.

Po pierwszej turze zwiedzania Wawelu udało się jeszcze dokonać dokładniejszych oględzin ulicy Grodzkiej, drugiej obok Floriańskiej ulicy Krakowa. Floriańska wybiega z Rynku Głównego na północ, Grodzka zaś na południe. Jest dłuższa i dużo przyjemniejsza, nie aż tak zadeptana, w dodatku okraszona widokami na cztery różne kościoły, na które właśnie przypuściłem atak.






Bazylika św. Franciszka z Asyżu nie przylega bezpośrednio do Grodzkiej, ale jest z niej widoczna. To bardzo stara, XIII-wieczna konstrukcja, choć wielokrotnie spalana i odbudowywana, z zewnątrz wyglądająca na bardzo niepozorny gotyk (bo wciśnięta trochę w zabudowania klasztoru franciszkanów). We wnętrzu bardziej niż o gotyk chodzi o polichromie i witraże Stanisława Wyspiańskiego, które przeobraziły świątynię w jedną z najbarwniejszych i najbardziej malarskich w kraju (choć nie z tak dobrym efektem jak w przypadku Bazyliki Mariackiej).















Naprzeciwko, po drugiej stronie Grodzkiej, również w pewnej odległości od ulicy, stoi dominikańska Bazylika św. Trójcy, której nie miałem nawet na liście, ale która skusiła mnie spontanicznie. I słusznie zrobiła - z zewnątrz to znów trochę niepozorny, domyślny gotyk z późniejszymi kaplicami, powstający od XIII do XV wieku; wnętrze ma już jednak więcej charakteru, jest subtelne i pełne atmosfery, łącząc gotyckie konstrukcje z klasową neogotycką nastawą i paroma dość spektakularnymi detalami.




























Już całkowicie przy Grodzkiej wznosi się jeden ze słynniejszych kościołów Krakowa, kościół św. Apostołów Piotra i Pawła, ufundowany przez Zygmunta III Wazę na przełomie XVI i XVII wieku. Z zewnątrz z racji gęstej zabudowy reprezentuje go przede wszystkim piękna, harmonijna, barokowa fasada, poprzedzona jeszcze ogrodzeniem z rzędem dorodnych kamiennych figur świętych. Wnętrze jest jak na barok dość oszczędne, choć znów bardzo ładne i bardzo harmonijne. W kościele znajduje się krypta z grobami paru znaczących postaci, z których dla mnie najważniejszą jest Krzysztof Penderecki - nie tylko dlatego, że miałem przyjemność widzieć go dwa razy na żywo.




















Po sąsiedzku stoi chyba najsłynniejszy romański kościół w Polsce, kościół św. Andrzeja z końca XI wieku, który szczęśliwie zachował swoją klimatyczną, pierwotną, odczuwalnie bardzo starą bryłę (może nie do końca potrzebnie zwieńczoną barokowymi hełmami, ale nawet jakoś tam do niej pasują). Choć nie jest spektakularny, bardzo lubię jego czystość i pierwotność. Wnętrze jej nie dostarcza - nie poczujemy tam ani romańszczyzny, ani nawet gotyku; przypomina raczej barokową kaplicę albo kościół małych rozmiarów.








Kraków jest doprawdy świątynnym eldorado: wracając z Grodzkiej na Kazimierz zahaczyłem jeszcze spontanicznie o kolejny niezaplanowany kościół, spory rozmiarowo kościół św. Bernardyna, tym razem o spójnie barokowym stylu i na zewnątrz, i w środku. Pochodzi z drugiej połowy XVII wieku, jest odrobinę zbyt domyślny, ale ładny i z tłustą złotą nastawą, więc warto do niego zajrzeć.







Dzień zakończyłem w restauracji Kapłony i szczeżuje na Kazimierzu, serwującej głównie trochę zapomniane dania kuchni polskiej i kuchni innych narodowości, które niegdyś licznie zamieszkiwały Polskę. Gęsie pipki i ozory wołowe w sosie sardelowym były bardzo zacne; pozostałe dania dobre, lecz trochę za mało bogate w charakter jak na bardzo wysokie ceny. Po raz kolejny utwierdziłem się w przekonaniu, że niekoniecznie mam czas, zdrowie i pieniądze na polskie wino; uparłem się, by zamówić coś z małopolskiej winnicy, było tylko jedno takie wino na kieliszki. Wino pomarańczowe, bardzo dzikie i naturalne, przypominające trochę prosty, domowy cydr - i gdyby było w cenie prostego, domowego cydru, to bym jeszcze przyklasnął, ale że ten kieliszek kosztował mnie kwotę, za którą można kupić całą butelkę dobrego wina z jakiegoś poważniejszego kraju winiarskiego niż Polska, to pozostałem z powyższym przekonaniem.





Tego wieczora wypuściłem się na najdłuższy spacer po bezsłonecznym krakowskim starym mieście, wrzucam więc tu sumarycznie wszystkie zdjęcia ze wszystkich takich. Odkryłem z lekkim zaskoczeniem, że Kraków jest dla mnie miastem dużo bardziej dziennym niż wieczornym. Większości chyba miast zmrok jeszcze przydaje atmosfery i estetycznego pociągu - krakowskiej starówce moim zdaniem odrobinę odbiera, choć i tak trzeba go zobaczyć w takiej odsłonie.














































Trzeci pełny dzień zwiedzania rozpoczął się naturalnie od śniadania - tym razem tak dobrego, że kolejnych śniadaniarni postanowiłem już nie testować. Restauracja Bazaar Bistro na Kazimierzu ma perfekcyjną kartę, perfekcyjne wykonanie pomysłów z tej karty, perfekcyjną, wręcz cudowną obsługę (trzy razy trafiłem tu na trzech różnych kelnerów i kelnerki i wszyscy byli topowi), rozkoszne otoczenie butelkami wina i ceny nie wyższe niż gdzie indziej. Zmieniłbym tu jedynie nieco zbyt ożywczą jak na poranki muzykę. Prezentuję od razu wszystko, co udało się tu zjeść przez trzy dni.




Słuszne śniadanie dało mi siłę, by dokończyć rozpoczęte dnia poprzedniego zwiedzanie Wawelu - po nim zaś wróciłem na Kazimierz, by wreszcie spenetrować tę fascynującą dzielnicę, unikalną w skali ogólnokrajowej. Kazimierz został lokowany jako miasto w 1335 roku i pozostał samodzielny do przełomu XVIII i XIX wieku. Od końca wieku XV był bardzo silnym centrum zamieszkania i kultury Żydów - jest nim nawet dzisiaj, bo nie tylko można tu podziwiać stare synagogi, ale też bez żadnego trudu natknąć się na Żydów w ich tradycyjnych strojach i fryzurach. Kazimierz łączy pozostałości po kulturze żydowskiej z charakterem do niedawna zapyziałej, brudnej i zaniedbanej dzielnicy, która dostała drugie życie dzięki artystom, rzemieślnikom, pubom i restauracjom. Jako taki jest jedną z najbardziej klimatycznych miejskich przestrzeni w całej Polsce, a może nawet tą najbardziej klimatyczną. Spontaniczny spacer jego uliczkami sam w sobie to jedna z największych atrakcji Krakowa.























Zanim zacząłem właściwie zwiedzanie zabytków Kazimierza, musiałem spocząć na chwilę po drugiej turze wawelskiej w kawiarni Chader, utrzymanej w żydowsko-bliskowschodnich klimatach. Ze wszystkich kawiarni krakowskich zapamiętałem ją najlepiej: przyjemna atmosfera, pyszna kawa z kardamonem, pyszna baklawa i dobre ciasto daktylowe.



Centrum kultury żydowskiej na Kazimierzu jest ulica Szeroka, która zachowuje się bardziej jak podłużny plac. Znajdują się przy niej dwie synagogi i kilka restauracji, specjalizujących się w kuchni polskich Żydów.







Jedną z tych synagog jest Synagoga Remuh, nie największa, ale chyba ta najbardziej klimatyczna, w czym pewną rolę odgrywa zapewne fakt, że jest synagogą czynną, w której regularnie odbywają się nabożeństwa. Pochodzi z połowy XVI wieku, tchnie autentycznością i ma potężny atut w postaci przylegającego do niej cmentarza żydowskiego, całkiem sporego jak na sam środek miasta.














Drugą jest Synagoga Stara z połowy XV wieku, zbudowana w lekko renesansowym stylu. Nie aż tak klimatyczna - czuć, że już nieużywana i o bardziej muzealnym charakterze - ale też bardzo ładna, spora i z kilkoma interesującymi eksponatami, jakie można podziwiać w gablotach.












Chciałem zwiedzić też XVII-wieczną Synagogę Izaaka Jakubowicza, która uchodziła kiedyś za najbardziej okazałą na Kazimierzu, ale była w remoncie, a z zewnątrz nie prezentuje się szczególnie interesująco.

Chyba najbardziej klimatyczną podprzestrzenią Kazimierza jest tak zwany Pasaż Listy Schindlera - podwórko przechodzące między ulicami Józefa i Meiselsa, w którym tętni życie knajpiane, rośnie olbrzymi kasztanowiec i świecą się światełka. W połączeniu z architekturą kamienic z podłużnym balkonem-korytarzem dało mi to odczucie, jakbym przeniósł się do Grecji - nawiedzało mnie ono już w innych częściach tego bardzo zielonego i gorącego w trakcie mojego pobytu miasta, ale tu się zmaksymalizowało.




Kazimierz może być kojarzony przede wszystkim z kulturą żydowską, ale prawda jest taka, że najbardziej imponujące zabytki to niezniszczalne kościoły katolickie. Tym najpotężniejszym jest kościół Bożego Ciała z XIV wieku, reprezentujący takie połączenie potęgi gotyku z potęgą baroku, jakie mnie nie razi, a przekonuje dość mocno. Z zewnątrz to masywny, nieustępliwy, ceglany gotyk z drobnymi akcentami baroku w postaci kaplic i hełmu wieży, a w środku sytuacja jest bardziej wyrównana: ciemną, strzelistą i surową gotycką przestrzeń murów zagarnia trochę barokowa nastawa. Kluczem do harmonii połączenia wydaje mi się ciemność i tym samym mrok barokowych drewnianych stalli w prezbiterium, zapobiegających "przezłoceniu" kościoła i sprawiających, że ołtarz główny ma eksplozyjną siłę estetyczną.





















Kazimierz, jako dawne miasto, ma swój całkiem przyzwoity rynek, zwany dziś placem Wolnica. Centrum życia dzielnicy jest jednak przeniesione bardziej na wschód, na plac Nowy z charakterystycznym Okrąglakiem z zapiekankami oraz na wspomnianą już ulicę Szeroką.


Po drodze do docelowego kościoła numer dwa minąłem jeszcze przypadkiem kościół św. Katarzyny Aleksandryjskiej, który jest kolejnym bardzo zacnym gotyckim reprezentantem z wpływami nowszych stylów; był niestety zamknięty, ale kiedyś wejdę i tam.


Zmierzałem do kościoła, który po Kościele Mariackim i Katedrze Wawelskiej jest być może najsłynniejszym w Krakowie. To Bazylika św. Michała Archanioła i św. Stanisława Biskupa, potocznie zwana Kościołem na Skałce lub po prostu Skałką, jako że wznosi się na niewielkim wzgórzu z wapienia jurajskiego. Obecny wygląd świątyni jest efektem barokowej przebudowy w pierwszej połowie XVIII wieku, ale to dużo starsze miejsce - tak stare, że to tutaj zgodnie z niepotwierdzoną, legendarną wersją historii król Bolesław Śmiały miał porąbać mieczem biskupa Stanisława. Z zewnątrz to bardzo ładny barok, wiele zyskujący na podwyższeniu i podwójnej klatce schodowej; w środku przez marny dopływ światła panuje jak na barok wyśmienicie gęsta atmosfera, a przy tym jest po prostu ślicznie.
























Zmęczenie narastało, ale nie był to czas na spanie: trzeba było przeprawić się na drugą stronę Wisły przyjemną, pieszą Kładką Ojca Bernatka, żeby znaleźć się na Podgórzu, kolejnej dzielnicy Krakowa, która nie tak dawno temu była osobnym miastem. Rynek Podgórski to chyba najładniejszy w mieście poza Głównym, trójkątny, przestronny i zazieleniony, zwieńczony sylwetką Sanktuarium Świętego Józefa z XIX wieku. Z zewnątrz to neogotyk bardzo oryginalny i wręcz spektakularny, wyposażony w hełm wieży nawiązujący do Kościoła Mariackiego; wnętrze to już neogotyk nudnawy, choć solidny.











Na Podgórzu można odnaleźć jedyny zachowany fragment murów getta żydowskiego, utworzonego przez niemieckich okupantów w 1941 roku.


Celem wędrówki po Podgórzu był MOCAK, czyli krakowskie Muzeum Sztuki Współczesnej. Było to prawdopodobnie najlepsze takie muzeum, jakie widziałem w całej Polsce - znacznie lepsze choćby od warszawskiej Zachęty. Udział dzieł, które były sensowne, ładne lub interesujące w całości zbiorów był zaskakująco wysoki jak na muzeum sztuki współczesnej, a wiele prac zapadło mi głęboko w pamięci.





































Kolejną świetną restauracją odkrytą na Kazimierzu okazała się Starka - odkrytą również przez wielu innych, bo niełatwo tam o miejsce. Udało się tu zjeść między innymi zalewajkę krakowską, lokalne danie bardzo mocno przypominające żurek. I wypić dość bezpłciowe białe wino z Małopolski.





Po dniu, w którym Kazimierz odgrywał główną rolę, wypuściłem się na rozwlekły spacer wieczorny po tej dzielnicy. Jak stare miasto najwięcej zyskuje za dnia, tak Kazimierz na odwrót - zdecydowanie najbardziej klimatyczny jest wieczorem, kiedy knajpy rozkręcają się na całego i na Szerokiej słychać muzykę żydowską na żywo.












Dzień czwarty upłynął pod znakiem muzeów, muzeów i jeszcze raz muzeów, których w Krakowie nie brakuje. W drodze do pierwszego z nich natknąłem się na współczesny ratusz, to jest Urząd Miasta Krakowa, z pomnikiem zasłużonego prezydenta Józefa Dietla.



O Muzeum Archeologicznym nie mogę się zbyt stanowczo wypowiadać, bo ta część wystawy, która jest chyba najcenniejsza i najbardziej zajmująca - zbiory ze starożytnego Egiptu - była akurat w remoncie. To, co zostało do zobaczenia, czyli zbiory i makiety dotyczące prehistorii regionu Krakowa, dało się obejrzeć w kilkanaście minut.








W jednej z najładniejszych uliczek starówki, jaką jest ulica Kanonicza, mieści się świetne Muzeum Archidiecezjalne. Znalazłem tam coś, co zaskoczyło mnie jeszcze bardziej niż bogactwo prześlicznych dewocjonaliów (i to nie tylko rzymskokatolickich, bo są tu nawet fragmenty nastawy z łemkowskiej cerkwi): cytat z Jana Pawła II, który autentycznie mi się spodobał. Rzeczony papież mieszkał zresztą w tym budynku przez fragment swojego życia i muzeum poświęcone jest częściowo jemu, pokazując jego pokoje, szaty i przedmioty, niebrzydkie zresztą.







































Dopiero tego dnia miałem okazję trochę dłużej pospacerować po Plantach, które de facto są dość wąskim, bardzo długim parkiem miejskim, biegnącym naokoło całej starówki. Założenie ma prawie 200 lat i jest absolutnie genialne, fundamentalne dla przyjemnego, zielonego, spokojnego (wyjąwszy turystów) charakteru centrum miasta.









Nieziemską perełką jest Muzeum Farmacji przy Floriańskiej, nad którym pieczę sprawuje Uniwersytet Jagielloński. Można uciec w nim przed turystycznym gwarem tej ulicy do innego, klimatycznego, spokojnego świata przepięknych aptecznych szaf, niepokojących eksponatów-składników, aranżacji całych aptek, starych ksiąg i mrocznych laboratoriów. Cudownie oldskulowa placówka, która w gruncie rzeczy jest jednym z najsilniej obdarzonych atmosferą muzeów w całej Polsce.







































Z Uniwersytetem Jagiellońskim zamierzałem za chwilę zapoznać się bliżej, ale że był jeszcze zamknięty dla indywidualnych zwiedzających, to nadszedł czas na kawę. W drodze do kawiarni udało się jeszcze wejść do chyba najbardziej spektakularnego barokowego kościoła całego Krakowa - kościoła św. Anny z przełomu XVII i XVIII wieku, który z jakiegoś powodu bywa pomijany przez przewodniki. Całe szczęście, że mimo to skrupulatnie zaplanowałem wizytę w nim, bo co by było, gdybym tu nie trafił? Przegapiłbym tak ekstatyczny, świetlisty i dopracowany kawał baroku, którego nie powstydziłby się Dolny Śląsk, Austria ani Hiszpania. W gruncie rzeczy to więcej niż top barokowych kościołów w Krakowie - to czołówka wszystkich kościołów w Polsce.




















Kraków ma ogromne szczęście posiadać kawiarnię - a nawet więcej niż jedną kawiarnię - specjalizującą się w wyrobie pastéis de nata, które w ostatnich latach stały się jednym z moich kilku ulubionych deserów wszech czasów. Te w Café Lisboa były istotnie znakomite, chyba najlepsze, jakie jadłem.

Wzmocniony barokiem, portugalskimi słodyczami i kawą, mogłem przypuścić atak na Collegium Maius, muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego w najstarszym budynku tejże uczelni. Ten fundament polskiego szkolnictwa wyższego to nie tylko ważna historia, ale też po prostu przepiękny, klimatyczny budynek z XV wieku, którego ceglany dziedziniec z arkadowymi krużgankami jest obrazkiem kultowym. Nie mniej klimatu mają wnętrza pełne zabytkowych przedmiotów naukowych i uczelnianych; główna sala z pięknym sufitem to jakby świątynia polskiej nauki. Tuż obok warto rzucić okiem na współczesny gmach główny UJ, również atrakcyjny wizualnie.































Największym krakowskim muzeum jest Muzeum Narodowe. Z zewnątrz do złudzenia przypomina styl architektoniczny Muzeum Narodowego w Warszawie, ale zbiory nie są na aż tak wysokim poziomie. Z dwóch głównych poziomów moim faworytem jest ten na pewno mniej uczęszczany, czyli galeria sztuki użytkowej: przestrzeń muzealna zyskałaby coś niecoś na odświeżeniu, ale kolekcja jest świetna. Z mnóstwa przedmiotów przeróżnego gatunku najmocniej zapadły mi w pamięć meble i zastawy stołowe. Nieco mniej przekonała mnie galeria "sztuki nieużytkowej", czyli zbiór obrazów z małą domieszką rzeźby. Zwykle w polskich galeriach odnajduję mimo wszystko coś innego niż Witkacy i Malczewski, co jakoś mocniej do mnie przemawia, a tutaj mocniej przemówiły do mnie chyba tylko właśnie te dwa standardowe nazwiska. Wciąż nie jest to mało.




































































Muzealny maraton zakończyłem w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha, opartego na zbiorach krytyka Feliksa Jasieńskiego, który zmarł prawie sto lat temu. Choć muzeum jest spore - ma własny sklep, bistro i taras z widokiem na Wawel - to zbiory prezentowane tamtego dnia nie były potężne, a raczej bardzo skromne ilościowo, za to zajmujące jakościowo. Był to zbiór - nazwijmy to tak w uproszczeniu - japońskich grafik, z których prawie każda była solidnie pociągająca estetycznie.
















Do Nolio, najsłynniejszej krakowskiej restauracji z pizzą neapolitańską w roli głównej, wybierałem się od paru lat za każdym razem, jak akurat w Krakowie bywałem. Udało się dopiero teraz i skończyło się konstatacją, że to bardzo ścisła czołówka polskich neapolitanek - pierwszego miejsca bym może nie przyznał, ale jest to mocna kandydatura na nie.



W ostatni dzień zwiedzania wsiadłem w auto, by zbadać nieco bardziej oddalone od centrum punkty miasta. Najpierw odbiłem się od Fabryki Oskara Schindlera, do której ustawiła się z rana ogromna kolejka turystów, i zajrzałem do Apteki pod Orłem - odtworzonej do czasów wojennych, zabytkowej apteki, której właściciel pomagał ratować przed zagładą Żydów z pobliskiego getta. Interesujące miejsce, ale obłożenie turystyczne uniemożliwiało przynajmniej tego dnia dokładne poznanie historii, a z estetycznego punktu widzenia Muzeum Farmacji robi nieporównanie większe wrażenie.









W końcu nadszedł czas, by wspiąć się na pierwszy ze słynnych krakowskich kopców - usypanych sztucznie wzgórz, pozwalających na kontemplację miasta z góry. Kopiec Krakusa czy Kopiec Kraka to w zasadzie forma parku miejskiego: nie trzeba tu biletu, nie ma wielu ludzi, można spontanicznie przyjść i rozłożyć się na trawie z bardzo dobrym widokiem na miasto; niezobowiązujący.









Między jednym kopcem a drugim podjechałem - z trudem, bo tego dnia odwiedzały to miejsce tłumy pielgrzymów - Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Krakowie-Łagiewnikach. Zrobiłem to ze względu na architekturę, bo sam kult siostry Faustyny i jego skala jest dla mnie czymś trudnym do ogarnięcia umysłem. Bazylika, zbudowana na przełomie XX i XXI wieku, jest jednak bez wątpienia jednym z najbardziej drapieżnych dokonań współczesnej architektury sakralnej w Polsce - z zewnątrz mi się podoba z zastrzeżeniami, a w środku już w zasadzie co nieco podnieca.











Jeśli Kopiec Krakusa był niezobowiązujący, to Kopiec Kościuszki leży na przeciwnym biegunie. Jest połączony z muzeum Kościuszki i wymaga biletu, jest najsłynniejszy i tym samym najbardziej oblegany. To już zdecydowanie nie park - nie da się go rozpatrywać w kategoriach przyrody, raczej architektury. Powstał w latach 20. XIX wieku - jest nie tylko kopcem, ale też ceglanym bastionem (choć raczej ozdobnym niż realnie fortyfikacyjnym). W przeciwieństwie do Kopca Krakusa, ciężko tu o relaks i wyłożenie się na trawie - ale za to jest ładniejszy sam w sobie i lepsze są też z niego widoki.












W Krakowie kopców jest pięć, ale na pozostałe nie miałem już czasu - bo jest też kilka browarów i chciałem odwiedzić chociaż jeden. Sądzę, że Browar Górniczo-Hutniczy, założony w 2020 roku na terenie kampusu Akademii Górniczo-Hutniczej, był doskonałym wyborem. Ma przyjemną przestrzeń restauracyjną, ma warzelnię zrobioną przez niemiecką firmę produkcyjną, którą kiedyś wizytowałem, i ma w końcu świetne piwa. Zwłaszcza pils i imperialny porter bałtycki były znakomitymi wyrobami.




Od dawna już marzyłem, by zobaczyć wreszcie Nową Hutę - legendarne osiedle w północno-wschodniej części Krakowa, zbudowane na przełomie lat 40. i 50. XX wieku dla pracowników ogromnej huty stali w pobliżu. To najsłynniejsze założenie urbanistyczne Polski epoki stalinizmu, a może w ogóle Polski ludowej. Absolutnie fascynujące miejsce: klasa urbanistyki, jaką wiele współczesnych osiedli może tylko podziwiać z boku, kontrastuje tu z funkcjonalną, ale chłodną, brutalną i nieprzyjazną architekturą szarych, surowych, wręcz mrocznych bloków. Zostałem usatysfakcjonowany.



















Jeszcze bardziej niż samo osiedle na Nowej Hucie zafascynował mnie kościół Matki Bożej Królowej Polski, znany szerzej jako Arka Pana, zbudowany na przełomie lat 60. i 70. i będący poniekąd symbolem oporu przeciwko antyreligijnym działaniom ówczesnej władzy. Być może mówimy o najbardziej niesamowitym kawałku modernistycznej architektury sakralnej w Polsce. Sama bryła jest fascynująca - trochę jak okręt, trochę jak grzyb, świetna też pod względem kontrastu materiałów (z potężnym stalowym krzyżem włącznie). Wnętrze, mrocznawe, zbliża się już do wrażenia statku kosmicznego. Doprawdy jest to Temppeliaukio na miarę Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.










Po powrocie bliżej centrum odbiłem się od Fabryki Oskara Schindlera "Emalia" po raz drugi - biletów już nie było. W teorii jest to jedna z największych atrakcji miasta, ale w praktyce przypuszczam, że umiarkowanie by mi się spodobała. Pachnie dokładnie tym samym modelem, co Muzeum Powstania Warszawskiego czy Muzeum Żydów Polskich w Warszawie: chaotycznym, przemultimedializowanym humbugiem. Ale to tylko przypuszczenie, bo może też być świetne niczym Europejskie Centrum Solidarności w Gdańsku, więc zdecydowanie będzie do nadrobienia w przyszłości.


Ostatnim krakowskim posiłkiem był ramen w chyba najbardziej znanej rameniarni miasta, czyli w Akita Ramen. Jak na swoją sławę, sam ramen trochę rozczarował - był bardzo dobry, ale jadło się trochę lepszych, bardziej wyrazistych i esencjonalnych. Piękne były za to przystawki. By nie kończyć obrazem ramenu, kończę kilkoma zdjęciami, jakie zrobiłem jeszcze mimo sporego zmęczenia na ostatnim już wieczornym spacerze.







Jak wspominałem, bywałem w Krakowie niejednokrotnie przed tą podróżą i zdążyłem już wyrobić sobie o nim bardzo pozytywne zdanie. Jak deklaruję teraz, jeszcze nieraz tam zawitam: by bardziej szczegółowo i na spokojnie poznać te jego momenty, które spodobały mi się najbardziej, a czasem może nawet tak po prostu, dla czystej przyjemności. Ale te radośnie wyczerpujące pięć dni z kawałkiem, kiedy po raz pierwszy w życiu naprawdę wsiąkłem w to miejsce, stanie się dla mnie czymś przełomowym. I od teraz już chyba w każdym polskim mieście będę odrobinę tęsknił do tego, co posiada tylko królewski Kraków.

Komentarze