Powiat bolesławiecki. Na ceramicznych wrzosowiskach

Dolny Śląsk wciąż jest jeszcze regionem w poszukiwaniu własnej tożsamości, mimo że upłynęło prawie osiemdziesiąt lat od jego największej dziejowej traumy, jaką była niemal całkowita wymiana ludności po zakończeniu II wojny światowej. Kojarzy się już z paroma rzeczami - pięknymi górami, zagęszczeniem zamków i pałaców, klimatycznymi podziemiami o przeróżnym charakterze. Brakuje mu jednak totemów z gatunku charakterystycznych dań regionalnej kuchni, produktów spożywczych lub i niespożywczych. Nie jest ich pozbawiony - są jednak zbyt rzadkie i zbyt mało rozpoznawalne, by skutecznie dopełnić indywidualny charakter regionu, dobrze podbudowany już od strony estetyki i atmosfery. Najmocniejszą przeciwwagę dla tego niedostatku daje chyba powiat bolesławiecki, sięgając do przedwojennej tradycji Dolnego Śląska i na niezwykle szeroką skalę rozwijając ją we współczesności.

Ceramiki z Bolesławca nie trzeba chyba nikomu w Polsce przedstawiać: jej sława przekroczyła granice miasta, powiatu i województwa. Z eksportowego punktu widzenia nie zna żadnych granic: dociera nie tylko do sąsiednich krajów, ale i na inne kontynenty. Pojawiając się w powiecie na każdym kroku, czyni z niego w pewnym sensie jeden z najbardziej charakterystycznych i kultowych powiatów Dolnego Śląska - za nią samą musiałby otrzymać ode mnie duży komplement. Powiat byłby jednak wciąż całkiem charakterystyczny i topowy nawet bez niej.

Pierwszym po ceramice, co przychodzi mi do głowy na myśl o powiecie bolesławieckim, są lasy. Mając w swoich granicach ogromną część Borów Dolnośląskich - czyli największego kompleksu leśnego w całej Polsce - jest najbardziej zalesionym z powiatów. Las pokrywa go w jakichś dwóch trzecich - a to przy tym, że jest zarazem drugim największym powiatem, ustępując jedynie kłodzkiemu. Z racji zalesienia jest jednak zamieszkany przez na tyle małą liczbę osób, że pozostaje jednym z paru o najniższej gęstości zaludnienia. Stąd już niedaleko do zapadającej w pamięć atmosfery i mojej aprobaty, jako że bardzo lubię przewagę zalesienia nad zaludnieniem.

Dodajmy do tego jeszcze parę faktów. Że na terenie powiatu mieści się jeden z piękniejszych dolnośląskich zamków; że na części wielkiego lasu ustanowiony jest rewelacyjny Przemkowski Park Krajobrazowy, miejsce z atmosferą z innego świata; że w końcu Bolesławiec to nie tylko śliczna ceramika, ale też jedno z kilku najładniejszych miast w województwie. Otrzymujemy wtedy zdecydowanie najatrakcyjniejszy moim zdaniem powiat Dolnego Śląska z tych, które nie są Wrocławiem i nie mają nic wspólnego z górami. Jest w tym głęboki sens, że prowadzą do niego (bo skoro przecinają, to i prowadzą) dwie potężne trasy - autostrada z Wrocławia na Drezno i z Wrocławia na Berlin. Z Niemcami jednak jeszcze nie graniczy: graniczy z powiatami zgorzeleckim, lubańskim, lwóweckim, złotoryjskim, legnickim i polkowickim, a od północy z województwem lubuskim.

Zwiedzanie rozpocząłem, dojeżdżając późnym wieczorem do Zamku Kliczków, w którym wykupiłem nocleg. Nie było to dobrym pomysłem - zamkowy hotel ma najlepsze lata daleko za sobą, zatrzymał się w czasie dobre dwadzieścia lat temu i jest w najlepszym razie słaby, a już jak na swoje ceny groteskowo nędzny; w dodatku nie trzeba nocować, by zobaczyć go po zmroku i by skorzystać z dobrej restauracji. Nocowanie może być zresztą mocno utrudnione przez organizowane wesela i strasznie głośno miauczące kocisko zamkowe. Jeszcze gorszym pomysłem byłoby jednak niezobaczenie tego obiektu, bo to jeden z najpiękniejszych dolnośląskich zamków. Rozległy gmach z dwoma dziedzińcami, będący spadkobiercą fortecy księcia świdnicko-jaworskiego (większość powiatu była częścią tego księstwa) Bolka I z końca XIII wieku, dzisiejszy renesansowo-neorenesansowy wygląd zawdzięcza przebudowom z wieków XVI i XIX. Większość budynku to raczej wiek XIX, ale po pierwsze zrobiony z klasą i w duchu historyzmu dość wiernego, a po drugie tak licznie przyozdobiony starymi detalami i portalami - nie tylko renesansowymi, również wprost manierystycznymi - że emanuje raczej starszą atmosferą, zwłaszcza wieczorem. Jego główny dziedziniec z prastarym dębem na środku jest fenomenalny. Dużo gorzej wypadają wnętrza, standardowo obłupione przez armię radziecką i powojennych szabrowników, ale mają parę punktów godnych zawieszenia oka, jak choćby monumentalna klatka schodowa czy piękne piece kaflowe. Zwiedzanie z przewodnikiem to - w duchu hotelu - straszny scam; najciekawsze, jeśli nie jedyne ciekawe sale to sale restauracyjne, które można zobaczyć na własną rękę, a opłata jak za obiekt na wiele godzin zwiedzania.






















































































Przez Kliczków przepływa Kwisa, jedna z głównych dolnośląskich rzek, i warto przejść się nad nią, bo to jej wyjątkowo ładny fragment, szczególnie w pobliżu wieży widokowej.






Po Przemkowskim Parku Krajobrazowym, którego stawowa część nachodzi też na powiat polkowicki, można by spacerować bardzo długo, skoro to fragment największego lasu w Polsce. Z racji upału spędziłem w nim jednak tylko około dwóch godzin, docierając do miejsca, które da się nazwać jego sercem - na tak zwaną Pustynię Kozłowską. Było to jedno z najbardziej klimatycznych przeżyć ze wszystkich moich dolnośląskich podróży - mimo że, warto podkreślić, nie odbyło się ani wieczorem, ani jesienią, ani śnieżną zimą, czyli w porach sprzyjających klimatowi, lecz w palącym słońcu letniego popołudnia.

Główną atrakcją nie jest tu wcale sam las - ogromny, ale też daleki od najpiękniejszego i najbardziej naturalnego w Polsce. Są nią miejsca, w których las zanika, a na których tworzą się magiczne, nieskończone wrzosowiska i rozległe piaszczyste wydmy, nazywane trochę śmiało, ale niebezpodstawnie pustyniami. Świadomość, że znajdujemy się w środku olbrzymiego kompleksu leśnego; oceany wrzosów, których soczysta kolorystyka w połączeniu z piaskiem i drzewami tworzy baśniowe widowisko; pustynne wydmy, które są jakby wyjęte z zupełnie innej części świata. Niezmordowane brzęczenie i buczenie pszczół, rojących się wśród wrzosów; nierealne chmary kruków - prawdziwych kruków, ptaków, które wbrew pozorom niełatwo spotkać; prażące bez wytchnienia słońce, które czyni doświadczenie doprawdy pustynnym; w końcu niemal zupełny brak innych istot ludzkich mimo wakacyjnej soboty. Wszystko to złożyło się na atmosferę, którą bez zająknięcia skłonny jestem nazwać surrealistyczną. A dotarłem jedynie na południowy kraniec Pustyni Kozłowskiej, północny - z większymi nieco połaciami piasku, oddalony o ponad kilometr - musząc odpuścić ze względu na lejący się z nieba żar. Czy raczej zostawić sobie na kiedy indziej.































Do Bolesławca (Bunzlau) zajeżdżałem w trakcie tej weekendowej podróży kilkukrotnie i za każdym razem z przyjemnością. Miasto, cieszące się prawami miejskimi już od 1251 roku, jest ze swoimi 37 tysiącami mieszkańców ósmym w województwie - przewyższa jednak estetyką i atrakcyjnością nie tylko prawie wszystkie mniejsze, ale i prawie wszystkie większe od siebie. Jest po prostu w ścisłym topie dolnośląskich miejscowości, a to z kilku powodów.






Tym mimo wszystko najważniejszym jest fenomen ceramiki bolesławieckiej. Szczególnie silne tradycje ceramiczne miasta sięgają XVII wieku, ale cechy charakterystyczne zjawiska - metoda stempelkowa malowania naczyń, biało-kobaltowa kolorystyka, podstawowe wzory - wykształciły się na przełomie XIX i XX wieku. Jest to więc spuścizna niemiecka, kontynuowana jednak na dużą skalę przez około 30 zakładów produkcji. Dopiero w trakcie tej podróży zakochałem się w ceramice bolesławieckiej - wcześniej patrzyłem na nią przez pryzmat najsłynniejszych wzorów, które są w rzeczy samej trochę zanadto rustykalne i przaśne (choć wciąż sympatyczne). Wzorów współcześnie są jednak co najmniej grube setki, a niektóre z nich to abstrakcyjne dzieła sztuki użytkowej. Jakże brakuje takiego motywu przewodniego większości dolnośląskich miast: Bolesławiec jest skąpany w ceramice, pełen sklepów z nią, tematycznych muzeów i wzmianek prawie na każdym kroku.







Ale nawet bez ceramiki Bolesławiec byłby perełką. Ma niebywale przyjemne centrum z wieloma zabytkami, bardzo zadbane i zazielenione. Powiedzieć, że bolesławiecki rynek jest jednym z najładniejszych w województwie, to jeszcze za mało - on walczy o podium i jeśli tę walkę przegrywa, to naprawdę minimalnie (ale być może jednak postawiłbym go nad słynniejszym rynkiem jeleniogórskim). Rozległy, przystrojony drzewkami, lekko pochyły, z sylwetką kościoła w tle, obudowany kolorowymi, reprezentatywnymi kamienicami, z których co najmniej dwie to perełki same w sobie. Mieści się tu nienormalna jak na tak małe miasto liczba knajp, które tętnią życiem. Widok jest godny ośrodka kilkukrotnie większego, przynajmniej w Polsce.




















Również bolesławiecki ratusz jest jednym z najbardziej atrakcyjnych na Dolnym Śląsku. Z oddali robi wrażenie godnej, sporej, ładnej i zadbanej bryły - najlepsze wrażenie sprawia jednak detal, a konkretnie jego wspaniałe piaskowcowe portale w stylu znakomitego manieryzmu. Budynek sięga pamięcią do 1535 roku, choć został mocno przebudowany w wieku XVIII.






Również główna bolesławiecka świątynia najzręczniej operuje właśnie detalem. Bazylika WNMP i św. Mikołaja zaczęła powstawać w XIV wieku, a przestała dopiero w XVIII, przez co stanowi dziś stylistyczną mieszankę. Z zewnątrz imponuje rozmiarem, ale przede wszystkim przepięknymi portalami, znakomitymi rzeźbami i kamiennymi płytami - gotyckimi i renesansowymi. Wnętrze bardzo intensywnie przeplata gotyk z barokiem - zwycięża ten drugi dzięki bardzo intensywnej, bombastycznej, może odrobinę zbyt cukierkowej nastawie. To świątynia niedoskonała, ale bardzo zacna i mimo wszystko godna tego pięknego miasta.























Rynek okalają częściowo bardzo dobrze zachowane, średniowieczne mury miejskie - prawie w całości zaś arcyprzyjemne, spacerowe planty. Można w trakcie wędrówki ich śladem spotkać kilka interesujących punktów: monumentalny, neogotycki budynek sądu, uroczą "rzeźbę funkcjonalną" Zakochane Latarnie, piękny staw otoczony wierzbami płaczącymi i w końcu pomnik-obelisk Michaiła Kutuzowa. Kutuzow, rosyjski generał i jedna z głównych postaci wojen napoleońskich, zmarł w Bolesławcu na tyfus w 1813 roku, a sześć lat później Niemcy, sprzymierzeni wtedy z armią rosyjską przeciwko Napoleonowi, wznieśli mu tę pamiątkę. Pomnik jest co najmniej kontrowersyjny - Polakom nie może dobrze się kojarzyć nie tylko paskudne pochodzenie Kutuzowa, ale nawet sam Kutuzow, który aktywnie Polaków zwalczał - trzeba jednak przyznać, że bardzo ładny w swej mrocznej czerni i oszczędnej formie, co nie dziwi, jako że zaprojektował go Karl Friedrich Schinkel. Niech sobie stoi - dużo gorsze zdanie mam jednak już o fakcie, że do dziś istnieje w tym miejscu jedyna w Polsce ulica Kutuzowa, co jest raczej niesmacznym reliktem epoki PRLu. Nikt nie jest widocznie idealny, nawet Bolesławiec.
















W Bolesławcu są dwa główne muzea, oba poświęcone ceramice i mimo to oba domagające się odwiedzenia. Żywe Muzeum Ceramiki podchodzi do tematu bardzo praktycznie - to po prostu wędrówka po zakładzie produkcyjnym, w trakcie której poznajemy kolejne stadia wytwarzania słynnego produktu. Wędrówka konkretna, wciągająca i pouczająca.












Jeśli już jednak zdecydować się na tylko jedno muzeum, niech nim będzie Muzeum Ceramiki bez przydomka "żywe", zlokalizowane w pięknej klasycystycznej willi. Wbrew nazwie nie jest to placówka skupiona wyłącznie na ceramice, lecz zaskakująco duże i bogate muzeum miejskie. Odnajdziemy tu sporo historii, archeologię, artefakty wojenne z czasów napoleońskich i nawet trochę naprawdę świetnej sztuki współczesnej. Ceramika jest tu jednak istotnie numerem jeden - jej zbiory z różnych epok wydają się nigdy nie kończyć i nigdy nie przestawać zachwycać kolejnymi i kolejnymi wzorami. Topowe muzeum w skali całego województwa.







































































Wizyta w Bolesławcu byłaby niepełna bez rzutu okiem na jeden z najważniejszych zabytków inżynierii lądowej na Dolnym Śląsku - przepiękny, długaśny wiadukt kolejowy z piaskowca, zbudowany w 1846 roku; jeden z najdłuższych tego typu obiektów w Polsce i całej Europie, przypominający rzymski akwedukt.




Poza swoją wielką trójką - zamkiem, parkiem i stolicą - powiat bolesławiecki nie ma już bardzo wiele do zaoferowania. Drugie i ostatnie jego miasto, Nowogrodziec (Naumburg am Queis), choć dużo mniejsze (nieco ponad 4 tysiące mieszkańców), jest jeszcze starsze od Bolesławca - cieszy się prawami miejskimi od roku 1233. Możliwe jednak, że nie zajechałbym do niego, gdyby nie chęć odwiedzenia każdego miasta w województwie. Co bym wtedy stracił? Całkiem niezły, choć trochę zbyt rozlany i rozjeżdżony rynek z ładnym ratuszem i jeszcze lepszym Nepomucenem, a także kościół św. Piotra i Pawła z dość ogromniastą wieżą. Najbardziej w pamięć zapadł mi jednak kamienny portal zabytkowego budynku parafialnego przy kościele.













Zwiedzanie powiatu zakończyłem we wsi Zebrzydowa, w której można zobaczyć dwie naprawdę godne uwagi osobliwości. Pierwszą jest tzw. Bluszcz Kolejarzy - uważany za najstarszy w całej Polsce bluszcz (ok. 150-letni), surrealistycznie gęsto pnący się po jednym z budynków przy stacji kolejowej. Drugim jest spory staw w pobliżu, zwany po prostu Stawem Zebrzydowa. To naprawdę jeden z piękniejszych stawów na Dolnym Śląsku, z czystością i kolorem wody, w który aż ciężko uwierzyć, kojarzącym się raczej z akwenami Morza Śródziemnego. Paradoks pogłębia fakt, że staw położony jest tuż przy autostradzie A4 (i torach kolejowych zarazem), przez co pięknemu widokowi towarzyszy ciągły szum.







Paradoksalne jest również to, że jeden z dwóch największych powiatów województwa nie stawia na ilość doznań - przynajmniej jeśli Bolesławiec czy ogromne Bory Dolnośląskie potraktować jako pojedyncze doznania. Stawia jednak bardzo zdecydowanie na jakość - i robi to z takim skutkiem, z jakim od setek lat tutejsi ceramicy wykonują swoją pracę. Z punktu widzenia Dolnego Śląska, w którym znaczna większość pozawrocławskiego piękna i atrakcji koncentruje się na południu, wśród gór, powiat bolesławiecki jest prawdziwą perłą północy.

Komentarze