Artyści popu: Magma

Czas / Miejsce / Nurty

1969-... / Paryż, Francja / Zeuhl, Jazz-Rock

Sedno wyjątkowości

Stworzyli zeuhl - jedyną w swoim rodzaju mieszankę avant-proga i jazz-rocka z inspiracjami modernistyczną muzyką poważną. Choć efekty nie zawsze były zadowalające, a nawet nie zawsze smaczne, Magmę można nazwać jednym z kilku najambitniejszych i najbardziej epickich przedsięwzięć w historii muzyki popularnej.

Kluczowe postacie

Christian Vander (1948-...) - założyciel, lider od początku już przez ponad 55 lat, sprawujący kierownictwo nad dziesiątkami muzyków, kompozytor znacznej większości materiału, perkusista, wokalista i klawiszowiec. Przez Magmę przewinęło się około stu instrumentalistów i wokalistów, w znacznej większości Francuzów, w gruncie rzeczy będących jednak najczęściej podzespołami orkiestry, której pomysłodawcą i przywódcą był Vander. W przybliżeniu - Magma to on.

Jannick Top (1947-...) - drugi najważniejszy kompozytor Magmy i basista na kilku kluczowych albumach.

Opera magna: I

Mekanïk Destruktïẁ Kommandöh (1973): 9.0/10

Mam często wrażenie, którego nie umiem udowodnić i które może być mylne, że stosunek do Magmy odznacza się wybitnie silną polaryzacją. Znaczna większość ludzi oczywiście nie słyszała i nigdy nie usłyszy o zespole Christiana Vandera; pozostali natomiast zdają mi się dzielić na tych, którzy liznęli temat i odrzucili szybko jako niestrawny, oraz na tych, którzy zakochali się i skończyli jako gorący adoratorzy prawie całej dyskografii. Do żadnej z tych grup ostatecznie nie dołączyłem. Za pomyłkę uważam zarówno niezauważanie Magmy, odrzucanie jako tworu niesmacznego, jak i w końcu też traktowanie jej w całości jako zwieńczenie muzyki popularnej i grupę co krok płodzącą rzeczy wybitne. Dla mnie Vander stworzył istotnie osobny podgatunek muzyczny, coś jedynego w swoim rodzaju i emanującego potężną siłą artystycznego wyrazu. Stworzył to jednak na konkretnym studyjnym albumie, na wszystkich pozostałych albo zbierając siły i poszukując tożsamości (wcześniej), albo siły tracąc i tę tożsamość rozmieniając na coraz drobniejsze drobne (później), mimo że bez zejścia poniżej pewnego solidnego poziomu. W przebogatej, mającej ponad pół stulecia i mimo wszystko bardzo dobrej dyskografii Magmy dostrzegam tylko jeden przypadek pełnej wybitności. Ale za to naprawdę dosadny.

Tutaj przestaję się wyłamywać ze schematu, który być może sam sobie zresztą wymyśliłem - uważam mianowicie za ów przypadek Mekanïk Destruktïẁ Kommandöh, czyli zdecydowanie najsłynniejszy album zespołu. Wybuchł jako trzeci w dorobku dość znienacka. Na pierwszych dwóch ciężko jeszcze było mówić o zeuhlu, osobnym podgatunku muzycznym - były to raczej ekscentryczne, trochę chaotyczne i trochę przesadzone jazz-rocki. Tu nagle zrealizowała się w pełnej krasie fuzja, którą nazwano później jak nazwano i która stała się pieczątką zespołu: intensywne, drapieżnie się przenikające, niemal grubiańsko eklektyczne połączenie dość psychodelicznego rocka progresywnego z symfonicznym sznytem, jazzowej intensywności technicznej i improwizatorskiego brzmienia wielu partii, a w końcu silnych wpływów muzyki poważnej - opery, minimalizmu, posiekanego rytmu rodem z uniwersum Strawińskiego i w ogóle holistycznego, kompozytorskiego podejścia do struktury całości.

Na MDK jest wystarczająco wiele tego, czego brakuje mi mniej lub bardziej na prawie każdym albumie Magmy - elegancji, smaku, subtelności. To oczywiście, jak przystało na zeuhl, wciąż jest album bombastyczny, przesadzony i patetyczny, ale nawet muzyka niesubtelna z założenia potrzebuje dla mnie pewnej dawki głębiej zaszytej subtelności w swej niesubtelności. W moim odczuciu MDK ją ma. Kompozycja jest przemyślana, nie robi nic na siłę, zręcznie zarządza intensywnością, tempem, dynamiką i nastrojem. Fragmenty najmocniej jadące po bandzie są odciążane cichszymi i subtelniejszymi, a patos otrzymuje przeciwwagę w postaci momentów delikatności i eteryczności. Pojawiają się bardzo intensywne i autentyczne emocje, zawdzięczające chyba co nieco Coltrane'owi, które raczej nie są domeną Magmy.

Vander stworzył kompozycję naprawdę imponującą, może nawet nie tylko jak na muzykę rockową. Najbardziej nasuwającym się na myśl jej elementem jest rytm, który balansuje między minimalistycznie, żołniersko jednostajnym, a zmiennym i asymetrycznym jak w mocnej akademickiej modernie z początków XX wieku, nasuwając skojarzenia ze Strawińskim, Orffem czy Bartókiem. Podróż od pierwszej do drugiej skrajności przechodzi już sama otwierająca część, Hortz Fur Dëhn Stekëhn West. Jeszcze bardziej od rytmu podziwiam na tym albumie gęstą, ale wybitnie dopracowaną fakturę - w wielu fragmentach prowadzone jest mnóstwo głosów (mówimy o małej orkiestrze), ale zawsze zazębia się to i przenika pysznie i bogato, a przy tym nie na siłę. Magma nigdy nie była genialna brzmieniowo, ale tu nawet brzmienie momentami robi się atrakcyjne i pozytywnie przeładowane. Są momenty czysto melodycznie śliczne, jak choćby podjeżdżające folkiem solo fletu w Ïma sürï Dondaï.

W końcu i horyzontalny wymiar kompozycji jest zarazem śmiały i dojrzały. Zmienność jest tu kluczem do obu tych przymiotów. Progresja harmoniczna zręcznie operuje nastrojem, utrzymując całość zawsze w monumentalnym napięciu, ale też pozwalając na pewne odciążenia i rozładowania (zanim nastąpi ostateczne rozładowanie w finalnym Kreühn Köhrmahn Ïss Dëh Hündin). Nastrój zmienia się prawie tak często, jak rytm - przepyszne jest choćby pojawienie się nagle niemal funkowego, radosnego fragmentu pod koniec Hortz Fur Dëhn Stekëhn West, ściętego zaraz potem klimatami wojennymi, które z kolei rozbijają się o delikatne, tkliwe otwarcie Ïma sürï Dondaï - a to tylko jedna z takich sekwencji. Patos nie zostaje pomniejszony, ale skontrowany. Całe MDK kulminuje się w ekstatycznej i katartycznej solówce gitarowej w części Mëkanïk Kömmandöh, następującej po bachicznych śpiewach na sporej prędkości - niezmiennie od lat to dla mnie jeden z najpiękniejszych i najbardziej ekscytujących momentów w historii muzyki popularnej. Nie dochodzą do zaspokojenia "kosmiczne" pretensje Magmy, w którym miał pomóc wymyślony język i stylistyka wizualna - tworzy się raczej atmosfera pogańskiego święta, orgiastycznych obrzędów, może wojennego szału, a może wizja ekstazy na granicy z obłędem. Bliżej tu do Święta wiosny i Carminy Burany niż kosmicznej psychodelii, a emocje są bardzo ludzkie, nie z innych planet.

Lubię też na swój sposób, że mimo rozlicznych wpływów z zewnątrz i transgresywnego kursu MDK pozostaje albumem z ducha rockowym. Widzę to przez pryzmat faktu, że gitara elektryczna - choć przez większość czasu niewyeksponowana na pierwszym planie - jest jednak tym głównym bohaterem instrumentarium. Robi według mnie najważniejsze rzeczy - czy są to delikatne, spirytualne kontrapunkty Hortz Fur Dëhn Štekëhn Ẁešt lub Ïma Sürï Dondaï, czy już pierwszoplanowe, klimaksowe solo w Mëkanïk Kömmandöh. Wtrąca się tu i ówdzie w idealny sposób i niesie za sobą zdecydowanie największe emocje. Za nią jest perkusja Vandera, która jako taka też nie jest bardzo wyeksponowana, ale wyznacza rytm, który formalnie rządzi tym albumem, a także bas, będący silnym rdzeniem harmonii i bogatej faktury, być może najpiękniejszy tu sam w sobie ze wszystkich instrumentów. Operowe śpiewy, partie klawiszowe, a zwłaszcza partie instrumentów dętych często najbardziej się narzucają, ale widzę je jako nadbudowę meritum. Rockowe uderzenie i bezpośredniość pozostają - i tuszują ewentualne mankamenty, których dałoby się tu dopatrzeć, ale się nie chce.

Nawet gdy mi się bardzo podoba, Magma często razi mnie trochę zbyt ewidentnym przerostem ambicji nad efektem, cierpiąc na klasyczną chorobę rocka progresywnego. Po wielokrotnym już przesłuchaniu tego albumu nie zmieniam jednak zdania, że tu akurat wielkie ambicje poszły w parze z wielkim dziełem. Muzyce popularnej zdarzyło się zaimponować mi bardziej lub porównywalnie, ale niewiele razy. To cudowna sprawa - Vander napisał jeszcze niedługo potem jeden utwór, który kompozycyjnie da się w ogóle obok MDK postawić, czyli Köhntarkösz, a następnie spuścił już z tonu. Samo MDK na wszystkich koncertowych wersjach, które słyszałem, mniej lub bardziej zepsuł, między innymi nie powstrzymując się od niesmacznego podkręcenia prędkości w kulminacyjnym momencie, który na wersji studyjnej był już ustawiony na granicy sensu i dlatego tak dobry. Cud Magmy nie trwał długo, ale dla mnie się wydarzył.

Opera magna: II

Magma Live (1975): 8.5/10

Uwielbiane przez fanów Magmy albumy koncertowe tego zespołu we mnie w większości przypadków wzbudzały raczej frustrację, nawet jeśli nie mogłem odmówić im dobrej jakości muzycznej. Vander za mocno odjeżdżał na nich w stronę galopującej popisówki, raczej psując swoje kompozycje niż je ulepszając, przeciągając już i tak bardzo mocno napiętą strunę. Szczególnie bolesne były dla mnie odsłuchy kolejnych wersji Mekanïk Destruktïẁ Kommandöh, tu bowiem najwięcej było do stracenia. Ale w ogóle z jednym wyjątkiem nie udało mi się usłyszeć żadnego utworu Magmy, który brzmiałby lepiej na którejś koncertówce, niż nagrany w studio.

Ten wyjątek znajduje się całkiem logicznie na najsłynniejszym, a przy okazji najstarszym koncertowym albumie Magmy, zarejestrowanym w niewielkim barze Taverne de l'Olympia w Paryżu na początku czerwca 1975 roku. Częściowo przez radykalną wymianę składu zespołu, a częściowo przez mniej zobowiązującą formułę grania na żywo, Vander popchnął muzykę dość mocno w objęcia swoich korzeni, czyli jazz-rocka. Bardzo tu gęsto od dźwięku, bardzo technicznie i wirtuozersko, a samo brzmienie - z wyróżniającą się rolą szczególnie wirtuozerskich skrzypiec - rodzi bezustanne skojarzenia z The Mahavishnu Orchestra. Rzeczonym wyjątkiem nie jest jednak wersja MDK, która kończy set - ponadprzeciętnie wręcz tutaj skarłowaciała, pozbawiona nie tylko większości części kompozycji, ale też jej atutów; której "ujazzrockowienie" mogło tylko zaszkodzić, odebrać oryginalność i rygorystyczną elegancję.

Jest nim raczej to, co set otwiera - Köhntark, czyli nazwany tak ze względów prawnych Köhntarkösz z poprzedzającego Live albumu studyjnego o tej samej nazwie. Na tym ostatnim kompozycja - zdecydowanie druga najlepsza w dorobku Vandera - nie rozwinęła pełni skrzydeł; tutaj zaś otrzymała drugie życie i eksplodowała. Skrajnie odmienna od MDK, jest dość minimalistyczna, oparta w większości na rozciągniętych ostinatach ciężkich, mrocznych motywów. Już nie rytm jest tu podstawowym narzędziem wyrazu - choć dalej jest interesujący i pełen nierówności - lecz progresja harmoniczna. Wspomagana przez modulacje dynamiki i gęstości faktury, prawie bezustannie buduje dość złowrogie napięcie, wydaje się przeciągać je w nieskończoność i nigdy aż do finalnych minut go nie rozładowuje (a nawet wtedy robi to w nieoczywisty sposób, nie do końca zresztą zgrabny). Vander zasługuje tym na luźne, ale niebezzasadne powiązanie z Wagnerem.

Minimalistyczny charakter kompozycji z dużą liczbą powtórzeń i w pewnym sensie pustych przestrzeni sprawiał, że oryginalne nagranie potrafi być senne - tutaj zaś dużo bardziej intensywna, jazzowa faktura pełni funkcję dogęszczającą, dzięki czemu muzyka wydaje się bez przerwy treściwa. Już sama perkusja Vandera poczyna sobie śmielej i bardziej jazzowo niż zwykle w studio. Głównym głosem jest w moim odczuciu ta linia ostinatowa, serie hipnotycznych powtórzeń, za którą się najbardziej podąża percepcją - miniaturowe solówki, które następują jednocześnie, są na uboczu. To interesujący zabieg - domyślne tło jest w tym układzie pierwszym planem, a domyślny pierwszy plan staje się ornamentem. Bardzo jednak potrzebnym. Dopiero w spektakularnej solówce skrzypcowej, choć może raczej skrzypcowo-basowej, następującej pod koniec utworu, role powracają do normy. Na zmianach zyskuje też brzmienie - jest cieplejsze i bardziej barwne, co popycha atmosferę w obszary mniej surowe, tętniące życiem.

Trzon kompozycji i idealnie dopasowane do niego wykonanie dają chyba najbardziej klimatyczne pół godziny w dyskografii Magmy, psychodeliczne, nokturnalne i mroczne, ale nie mroczne na siłę czy z przesadą. Generalna złowrogość i ciężar tej muzyki są przepysznie kontrowane przez fragmenty na tyle delikatne, że wprost eteryczne, jak choćby cudownie kojące otwarcie drugiej części. Są pewne momenty, które zasługują na najwyższe odznaczenie - na porównanie z atmosferą fusion Milesa Davisa.

Między Köhntarkiem a wycinkami MDK jest bardzo przyjemnie. Centralny moment to utwór Hhaï, dużo później nagrany w studio jako część kompozycji Ëmêhnntëhtt-Ré - nieco prostszy, ale świetnie budujący wspaniały klimaks w duchu spirytualnej, podniosłej radości (jeden z najbardziej ludzkich i szczerych momentów zespołu). Pojawia się też Kobah, czyli Kobaia, czyli najlepszy kawałek z pierwszych albumów Magmy. Raczej nic z tego nie jest optymalną wersją siebie, ale wszystko sprawnie kontynuuje przyjemny, ciepły, psychodeliczny klimat albumu (tylko już nie mroczny), wyznaczony przez jego otwarcie.

Po tej legendarnej koncertówce Vander zaczął już popadać w kryzys twórczy - o ile już nie znajdował się w jego wstępnych uściskach, skoro zawiera ona głównie materiał napisany nieco wcześniej. Moim zdaniem nigdy już z niego nie wyszedł. Ale jego późniejsze, wciąż niezłe przecież dzieła można nazywać kryzysem tylko dlatego, że dostarczył światu trochę muzyki świetnej. 

Inne wybrane albumy

1. Magma (aka Kobaïa) (1970): 7.0/10









2. 1001° centigrades (1971): 7.0/10









3. Tristan et Iseult (aka Ẁurdah Ïtah) (1974): 7.5/10










4. Köhntarkösz (1974): 7.5/10










5. Üdü Ẁüdü (1976): 7.5/10










6. Attahk (1978): 7.0/10










7. Rétrospective Vol. 1 & 2 (1981): 7.5/10










8. Rétrospective Vol. 3 (1981): 6.5/10










9. Theusz Hamtaahk Trilogie (2001): 7.5/10










10. K.A (2004): 6.5/10










11. Ëmëhntëhtt-Ré (2009): 7.0/10










12. Félicité Thösz (2012): 6.5/10










13. Šlaǧ Tanƶ (2015): 7.0/10










14. Kãrtëhl (2022): 7.0/10










Najlepsze utwory

9.0 Köhntarkösz, Mekanïk Destruktïẁ Kommandöh

8.5 Hhaï, Kobaia

8.0 De Futura, Sohïa, Theusz Hamtaahk, Ẁalömëhndʌëm Ẁarreï, Weïdorje

Komentarze