John Coltrane: "A Love Supreme"

1965

Najsłynniejsze osiągnięcie Coltrane'a jest jednym z cudów nie tylko jazzu, nie tylko nawet muzyki, lecz w ogóle historii całej kultury. To nie pierwszy i nie ostatni z tych zaledwie kilku punktów, w których jazz wspiął się na szczyty sztuki i przeszedł na "ty" z najgłębszymi artystycznymi wypowiedziami w dziejach, ale chyba ten osiągnięty w najbardziej niespodziewany, najskromniejszy i najczystszy sposób.

Pozostałe arcydzieła gatunku - fusion Davisa, monstrualna suita Mingusa czy najbardziej treściwe free - osiągały swój niebotyczny poziom w pewnym oderwaniu od głównego nurtu, jakim płynął ten nieobliczalny gatunek muzyki, który zaczynał jako muzyka ludowa, później pełnił funkcję masowej rozrywki, a w końcu został rozrywką formalnie wysublimowaną i intelektualną dla wąskiego grona odbiorców i w tej konwencji - tyle że sublimując się i poszukując coraz odważniej - utrzymał się już w znacznej większości swoich przejawów do dzisiaj. Tamte albumy dla laika mogą na pierwszy rzut oka w ogóle nie być rozpoznawalne jako jazz, na tyle odmienne się stały, na tyle wzniosły się ponad gatunek.

W przypadku A Love Supreme ciężko o pomyłkę - to niezwykłe osiągnięcie zbudowane zostało na latach współpracy klasycznego kwartetu bopowego i taki też kwartet dalej tu w dużej mierze słychać. Saksofon pełni funkcję melodyczną, fortepian kładzie akordy, perkusja wyznacza rytm, a kontrabas stabilizuje harmonię; idiom jazzowy jest mocno naciągnięty i nie jest obecny nieustannie, ale pozostaje trwały i niezaprzeczalny (zwłaszcza w partiach Tynera); improwizacja przeważa nad kompozycją, brzmienie (nie licząc może otwarcia i zamknięcia albumu) pozostaje ascetyczne i dosłowne, i tak dalej. Jazz pozostaje jazzem, a paradoksalnie efekt treściowy jest od standardowego - to jest albo czysto emocjonalnego, albo zupełnie abstrakcyjnego - jazzu bardzo odległy. Naprawdę jest coś z cudu w tym, że taka a nie inna formalnie muzyka pod względem treści stała się w zasadzie muzyką sakralną, nieustępującą dziełom Hildegardy z Bingen, Monteverdiego czy przenajświętszego Bacha. A może nawet przewyższającą je jeśli nie w materii muzycznej, to w głębi aktu wiary i miłości.

Cuda nie dają się łatwo wyjaśniać i mi też nie jest łatwo odpowiedzieć na pytanie, jak to się stało. Są pewne oczywistości: fundamentem jest szkielet kompozycji Coltrane'a, który na bazie jazzowej tradycji tworzy coś awangardowego, porzucając bopowy schematyzm, wprowadzając zamysł, treść i organizację, jakie bardzo wspomagają spirytualny, głęboki wyraz emocjonalny i intelektualny. Ogromnie istotny jest materiał tematyczny, który oczywiście nie ogranicza się do wstępu i zakończenia, lecz jest współistotny z częścią improwizacyjną, "post-solówkową", przenika ją i każe powracać do siebie kolejne i kolejne razy, w takich lub innych aspektach - natchniony, potężny, dosadny (główny temat drugiej części, który wkracza wraz z wejściem saksofonu, to w ogóle jedna z paru najpiękniejszych rzeczy w historii jazzu, kulminacyjny punkt całego gatunku). Oczywiście niezastąpione, może najbardziej kluczowe z kluczowych jest genialne frazowanie Coltrane'a, który znajduje tu idealny balans, lawirując od żarliwej, ekstatycznej intensywności do pietystycznej, oszczędnej, ascetycznej powtarzalności i schematyczności frazy, nie zapominając o surowej, ale rozgrzanej barwie dźwięku. Podobnie ważna jest harmonia, pełna spirytualnych, natchnionych dysonansów, zapożyczeń ze wschodnich skal, kontestująca i poszukująca daleko, ale nigdy na oślep. Pełnia sukcesu nie byłaby osiągnięta bez gwiezdnej formy pozostałej trójki kwartetu na czele z Tynerem, który osiąga tu ostateczne mistrzostwo swojej intensywnej i kreatywnej harmonizacji, a jednocześnie daje olśniewające solówki, które nadają trochę cielistego kontrapunktu dla bardzo uduchowionej tu gry Coltrane'a.

Wszystko to mniej lub bardziej daje się przypisywać innym albumom. Czy tu występuje na największą skalę? Może, a może wcale nie. Jeśli chodzi o aspekt naprawdę wyjątkowy dla A Love Supreme, to jest nim dla mnie pewna ascetyczność, pewna redukcja - ruch odwrotny do wykonanych przez Davisa, Mingusa czy Colemana w ich największych dziełach. Coltrane niejedno dodał tu od siebie do bopowego korzenia, z którego wyrasta, ale sporo mu też odjął. W pewnym sensie tej muzyki jest "mniej" niż nawet w najbardziej generycznych bopowych albumach - jazz został radykalnie ogołocony ze swoich stricte rozrywkowych aspektów, z wirtuozerii dla wirtuozerii, z rytmu dla rytmu, z frazy dla frazy, z kunsztownych sztuk i sztuczek, które mogłyby w jakikolwiek sposób "bawić publiczność" (wszystko to pozostało nawet w niemałym stopniu obecne choćby w niemniej genialnym fusion Milesa). Nawet czas - album trwa niewiele ponad pół godziny, bo nie chodzi o to, by umilić komuś czas, lecz by coś powiedzieć. Została surowość, powaga i celowość, choć pozbawione intelektualnego wyrachowania "typowej awangardy" - wszystko jest tylko środkiem do czegoś wyższego. Na skutek tego, choć A Love Supreme bywa "dźwiękowo i nutowo" bardzo gęste i intensywne, a nawet jest takie przeważnie, to pozostaje czyste, skupione i potężne jak najlepsza romańska architektura.

Wszystkie części są znakomite i niemal przy każdym kolejnym odsłuchu zmieniam zdanie co do ulbuionej. Świetnie wprowadza w nastrój część pierwsza: medytacyjna, mantryczna, eteryczna w porównaniu z innymi (choć już bardzo gęsta i drapieżnie klimatyczna). Druga i trzecia to nieco czystszy jazz, który jednak nie uszczupla walorów spirytualnych, a może nawet je momentami nasila, a zarazem osiąga intensywność mniej może oczywistą i wyeksponowaną, lecz bardziej moim zdaniem dosadną niż nawet w prawie całym free jazzie, jaki powstał. Album straciłby swą esencję wraz z jeśli nie najlepszą, to przynajmniej najcięższą treścią częścią finalną, która jest niewerbalną modlitwą, gdzie realizuje się najpełniej idea całego dzieła - potężny, skrajnie szczery, mieszający ekstazę i błogość z grozą wyraz wiary w Boga i wzniosłej, niezwiązanej z żadnym konkretnym obiektem miłości do świata i do istnienia. Na pewno nie jest to żadną regułą, ale jestem przekonany i mam na to liczne dowody, że ten akt Coltrane'a może i musi być poruszający dla wielu osób wierzących bardzo mgliście albo niewierzących zupełnie.

Bez wątpienia jest to jeden ze szczytów jazzu i cieszy niezmiernie zadziwiająca zgodność w tej kwestii odbiorców gatunku, od prawie-laików po najbardziej żądnych transgresji i awangardy wyjadaczy. Może nie stałem się nigdy aż tak bardzo "żądny", ale przeszedłem długą drogę i pamiętam, że zakochałem się w A Love Supreme od pierwszego wejrzenia właśnie jako praktycznie laik, a album stał się być może największym katalizatorem mojego upodobania do jazzu i jedną z głównych przyczyn, dla których często mam wrażenie, że żadna muzyka nie jest tak mocno jak ta muzyką mojej duszy.



10/10

Komentarze