Krzyki. Sto lat wrocławskości
XX wiek przyniósł trzy wielkie fale - obok kilku znacznie mniejszych - przyłączania do Wrocławia terenów okolicznych: w latach 1928, 1951 i 1973. I to w 1928 roku - jeszcze niecałe, choć niemal całe sto lat wstecz od chwili powstawania tego artykułu - miasto rozszerzyło się najbardziej w swojej historii. Przyłączono wtedy do Breslau ogromną liczbę dotychczas podmiejskich terenów, głównie wsi, które złożyły się na ponad trzydzieści współczesnych osiedli miasta. Żadna fala urbanizacji nie była nawet blisko tego - ponad trzydzieści to bowiem niewiele mniej niż połowa wszystkich. Wśród przyłączonych wsi była między innymi ta o nazwie Krietern: raczej niewielki kawałek terenu na południowy zachód od centrum (w pobliżu istniejącego już wtedy od kilkudziesięciu lat Parku Południowego), który "szykował się" do umiastowienia od jakiegoś czasu, szczycąc się niejedną wystawną willą i finalizowanym już, modernistycznym osiedlem policyjnym.
Uboga w fakty i wydarzenia przedwrocławska historia tego miejsca jak najbardziej sięga średniowiecza - wieś Cretern wzmiankowana była już w 1425 roku (od 1743 do 1845 miała nosić nazwę Kritern, a już przez kolejne sto lat Krietern). Nie wiemy wiele. Wieś zlokalizowana była w pobliżu dzisiejszej ulicy Wawrzyniaka; w 1795 roku stanowiła własność szpitala św. Trójcy, a zamieszkiwało ją 30 mieszkańców w 7 domostwach. W połowie XIX wieku domostw było już 16, a mieszkańców 120. Jeszcze przed przyłączeniem do miasta znana była z obserwatorium meteorologiczno-sejsmologicznego, jakie funkcjonowało na jej terenie. Najważniejsze wydarzenie w historii Krzyków miało miejsce już po urbanizacji, w roku 1945, kiedy to w jednej z tutejszych willi podpisany został akt kapitulacji Breslau, zaledwie dwa dni przed kapitulacją Berlina i oficjalnym końcem II wojny światowej w Europie. Jeszcze w tym samym roku osiedle przybrało polską nazwę "Krzyki". Kilkadziesiąt lat później jako trzylatek miałem na nim zamieszkać wraz z rodziną - i, nie licząc zaledwie jednego, okrągłego roku przerwy, pozostać jego mieszkańcem do dziś, zmieniając jedynie kilkukrotnie ulice, domy i współdomowników. A kolejne kilkadziesiąt lat po tym zamieszkaniu poświęcić mu jeden z moich wrocławskich artykułów - bez zaskoczenia ten najbardziej osobisty i dla mnie po prostu najważniejszy.
Krzyki są chyba najbardziej skrzywdzonym przez urzędowe nazewnictwo ze wszystkich osiedli miasta. Gdy w 1952 roku podzielono Wrocław na pięć dzielnic, jednej z nich, tej południowej - z przyczyn, których w żaden sposób nie jestem w stanie ustalić - nadano nazwę "Krzyki". Zaczerpnięto ją oczywiście właśnie od omawianego osiedla, które jednak nie było ani szczególnie reprezentatywne, ani największe, ani nawet najbardziej centralnie położone na południu. Dzielnice w latach 90. zlikwidowano, ale pozostały one w świadomości wielu mieszkańców do dziś (zwłaszcza że ciągle ich podziałem operują niektóre urzędy). W efekcie dla większości wrocławian "Krzyki" to bardzo obszerne pojęcie, obejmujące ponad dwadzieścia różnych osiedli - pod tym hasłem rozumiane jest de facto po prostu "południe Wrocławia". Gdy odpowiadając komuś na pytanie o zamieszkiwany przeze mnie fragment miasta mówię, że mieszkam na Krzykach, następuje zwykle pytanie pomocnicze - "ale gdzie dokładnie?". Prawidłową na nie odpowiedzią jest de facto znowu "na Krzykach", co konwersacji ani trochę nie ułatwia. Pomóc może przytoczenie jednostki administracyjnej, którą właściwe Krzyki współtworzą współcześnie z Partynicami (Krzyki-Partynice). To jednak brzmi dla wielu jak "część Krzyków zwana Partynicami", co pozbawia Krzyki podmiotowości. Ustalmy więc raz na zawsze - Krzyki nie są wielką dzielnicą i chyba nigdy nie powinny były się nią stać. Są niewielkim osiedlem na lekko zachodnim południu Wrocławia, graniczącym z Borkiem (przez wiadukt kolejowy), Partynicami (przez aleję Karkonoską i ulicę Przyjaźni), Kleciną (przez rzekę Ślęzę), Oporowem (przez malutki odcinek Ślęzy) i Grabiszynkiem (przez ulicę Racławicką). Amen, consummatum est.
Jeśli miałbym wskazać jakiś wspólny mianownik mojego osiedla, byłaby nim chyba jego fantastyczna przekrojowość jako przykładu wrocławskiego budownictwa mieszkalnego - zarówno w przekroju czasowym, jak i typologicznym. Krzyki są osiedlem niemal czysto mieszkalnym - choć nie noclegowym, bo dość liczne restauracje, sklepy, usługi, tereny rekreacyjne i ogródki działkowe sprawiają, że można tu nie tylko nocować lub kontemplować domowe zacisze, ale i po prostu żyć, aktywnie spędzać wolny czas, załatwiać sprawy. Przytłaczająca większość zabudowy to jednak istotnie zabudowa mieszkalna (w pakiecie z obsługującymi tę i okoliczną zabudowę szkołami i kościołem; biurowce, które również na terenie osiedla się znajdują, dają się z ilościowego punktu widzenia nazwać szczyptą). Są tu liczne, mniej i bardziej historyzujące, potężniejsze i skromniejsze wille z początków XX wieku, jest modernistyczne osiedle z lat 20., są esencjonalnie peerelowskie bloki z wielkiej płyty, zatrzęsienie równie esencjonalnie peerelowskich domów-kostek, blokowiska z wczesnej epoki polski kapitalistycznej (od finezyjnych po kiczowate) i blokowiska z zaawansowanego wieku XXI (od przyjemnych i dość eleganckich po klocowate i bezpłciowe). Oraz formy pośrednie. Są też ciągle place budowy, na których powstają kolejne - choć miejsce niedługo ostatecznie się skończy.
Ta różnorodna zabudowa dość intensywnie się ze sobą miesza, co daje nam w pewnym sensie najprawdziwsze z możliwych świadectw tego miasta, rozwijającego się intensywnie i nierównomiernie od stu lat, wypełniającego luki, mieszającego style, uprawiającego często dość prowizoryczną urbanistykę. Wielopiętrowe bloki z wielkiej płyty patrzą na kameralne wille, modernistyczne osiedle wielorodzinnych domostw przytula się do bloków III RP, a dziedzictwo niemieckie bardzo intensywnie przeplata się z polskim. Trudno o bardziej wrocławski obraz rzeczywistości: dla niektórych może zbyt ubogi w decorum, dla mnie przede wszystkim szczery, prawdziwy i w tym sensie esencjonalnie bliski życia. A jednak nie jest to mieszanina rozbełtana równomiernie; są Krzyki niemal totalnie nowo-blokowe, są i Krzyki prawie całkiem staro-willowe. A skoro tak, to i atmosfera osiedla nie jest jednorodna.
Może dlatego, że bardziej lubię własnie taką powłokę, widzę Krzyki jednak głównie jako osiedle kameralne, spokojne i klimatyczne, którego dominantą są budynki jednorodzinne lub kilkurodzinne i na którym nawet bloki są zwykle obdarzone dość istotną dawką kameralności oraz przynajmniej w miarę sensownie wpasowane w urbanistyczną układankę, nieprzytłaczające, jak prawie całe osiedle skąpane w zieleni. Jest to tym prawdziwsze, im bardziej idziemy na północny wschód osiedla. Prawdziwe najmniej, gdy podążamy w przeciwnym kierunku - paradoksalnie oddalając się od centrum. Południowo-zachodni narożnik Krzyków, ten, gdzie spotykają się jednocześnie z Kleciną i Partynicami, to jedyny fragment tego osiedla, którego szczerze nie lubię: zabudowany bezsensownie, za gęsto, bardzo ruchliwy, tracący zieleń, pełen samochodów walających się na prowizorycznych parkingach, męczący i nieprzemyślany. Tyle dobrze, że raczej niewielki i peryferyjny.
Nie zamykam więc oczu na mankamenty swojego osiedla. Ten powyżej przytoczony jest niestety już praktycznie nie do cofnięcia, tak jak i ogólnie nieco nadmierne zagęszczenie mieszkaniowe jak na charakter tej części miasta; mniejsze lub większe nadzieje na poprawę daje większość pozostałych wad, jak fatalny stan nawierzchni długiego odcinka głównej ulicy osiedla, Krzyckiej, nadreprezentacja elementu żulerskiego na skądinąd fascynującym Osiedlu Przyjaźni czy bezsensownie niezagospodarowane i zamknięte tereny dawnego, wyburzonego już stadionu WKSu. Traktuję jednak to wszystko jako drobiazgi, które nie przeszkadzają mi szczerze kochać Krzyków i już bez zabarwienia emocjonalnego uważać je za świetne miejsce do mieszkania, jedno z najlepszych we Wrocławiu, które nie pozwala mi myśleć o przeprowadzce. Nie tylko ze względu na wartości immanentne, jak liczne przeurocze uliczki, klimatyczne wille, zacne tereny zielone i dobre zaopatrzenie handlowo-usługowe. Również przez dobrą komunikację z centrum oraz świetne otoczenie, przede wszystkim od strony Borku i Grabiszynka (do dwóch najlepszych moim zdaniem parków Wrocławia, Południowego i Grabiszyńskiego, da się z odpowiednich punktów Krzyków dojść w parę krótkich minut).
Zgłębianie Krzyków wypada być może zacząć od miejsca, w którym w pewnym sensie zaczęło się samo osiedle - tam, gdzie biło serce wsi Kritern, czyli na północy, w okolicach ulicy ks. Piotra Wawrzyniaka (kiedyś Krieternstrasse - a więc to była oryginalna "ulica Krzycka"). Zachowały się przy niej jeszcze nieliczne, niszczejące zabudowania o folwarcznym wyglądzie, które mogą pochodzić z XIX wieku; przede wszystkim jednak jest to jedno z dwóch głównych krzyckich zagłębi pięknych poniemieckich willi, z których najstarsze sięgają pierwszej dekady wieku XX, choć większość prawdopodobnie powstała już w czasach Republiki Weimarskiej. Prym wiedzie tutaj nie sama ulica Wawrzyniaka, lecz quasi-równoległa do niej ulica Wojciecha Korfantego, szczególnie w okolicach skrzyżowania z ulicą Mariana Rapackiego. Piękne gmachy ukryte między drzewami to jedno, ale jest to też jeden z bardziej klimatycznych i zacisznych fragmentów Krzyków: nie ma tu żadnego ruchu tranzytowego dzięki osłonięciu od północy przez nasyp kolejowy, a od zachodu przez ogrodzone tereny szkolne. Miejsce nie tylko pamięta najstarsze dzieje osiedla, ale i również dziś ma najbardziej "historyczny" klimat.
Największą historyczną dumą całych Krzyków jest pewna willa na terenie tego zakamarka: jedna z najpiękniejszych, chyba najbardziej charakterystyczna dzięki zielonkawej barwie i wysokiemu poziomowi zadbania, w końcu - jedyna wpisana do rejestru zabytków. To Villa Colonia przy ulicy Rapackiego 14, zbudowana w latach 1912-1915 jako dobudowa do istniejącego od 1905 budynku przy Wawrzyniaka. Słynna jest nie dzięki swojej całkiem zacnej architekturze, lecz przez fakt, że to właśnie w niej 6 maja 1945 roku zakończył się wrocławski epizod II wojny światowej. To tutaj mieściła się tymczasowa siedziba dowództwa radzieckiego i to tutaj - wówczas na obrzeżach miasta, przy ulicy, której patronował wtedy cesarz Fryderyk III Hohenzollern - generałowie Hermann Niehoff (uczestnik bitwy stalingradzkiej, prowadzący obronę Festung Breslau od marca) i Władimir Głuzdowski (urodzony w obecnej Gruzji wnuk polskiego powstańca styczniowego) podpisali akt kapitulacji Breslau. Zgodnie z dokumentem do godziny 13:00 tego dnia wojsko radzieckie miało zakończyć działania bojowe w mieście. Jeszcze przez wiele lat po wojnie miejsce podpisania dokumentu było trzymane w tajemnicy.
Drugie zagłębie poniemieckich willi na Krzykach jest tak blisko pierwszego, że można by je traktować jako jedną całość, ale w mojej głowie są osobnymi podświatami - by przemieścić się między nimi, trzeba bowiem przeciąć bardzo ożywione okolice skrzyżowania ulic Krzyckiej i Sowiej. Myślę o siatce czterech "sezonowych" uliczek - Wiosennej, Letniej, Jesiennej i Zimowej - położonej między Krzycką i Karkonoską (z Krzycką włącznie). Tu już trudniej o spokojny klimat - główna ulica osiedla jest bardzo ruchliwa, ale i te cztery mniejsze niewiele jej w tym ustępują przez tranzytowe wykorzystanie. To jednak właśnie tutaj mieszczą się najpiękniejsze i obdarzone największym rozmachem wille Krzyków, jak choćby siedziba filii biblioteki miejskiej na rogu Jesiennej i Zimowej. Ulica Wiosenna jest atrakcją sama w sobie jako chyba najbardziej malownicza na całym osiedlu. Zachowała się na niej zabytkowa kostka brukowa, zachowały się wspaniałe wille, a szpalery lip gwarantują magiczne efekty światłocieniowe - godna jest filmowego ujęcia i godna była swojej niemieckiej nazwy (Johann Wolfgang Strasse, czyli de facto "ulica Goethego").
Na rogu Wiosennej i Krzyckiej mieści się też moja ulubiona willa (choć z technicznego punktu widzenia kamienica - służyła i służy kilku rodzinom naraz) całego osiedla, wpisana do rejestru zabytków. Opatrzona jest adresem Krzycka 21; powstała w 1909 roku. Wyróżnia się na tle innych potężną, doprawdy zamkową wieżą ze spiczastym hełmem, ale też w ogóle rozmachem swojej secesyjnej formy.
Co najmniej wzmianki domaga się fakt, że od paru lat willa na rogu Zimowej i Krzyckiej (Krzycka 29), w której mieści się restauracja, stanowi własność polskiej noblistki i najbardziej znanej współczesnej polskiej pisarki, Olgi Tokarczuk (jest siedzibą jej fundacji). Budynek, powstały w latach 20. XX wieku, ma dłuższą "tradycję literacką" - wcześniej mieszkał w nim wraz z żoną poeta Tymoteusz Karpowicz.
Swego rodzaju buforem między światem poniemieckich (i polskich) willi a światem zupełnie innym jest jedyne na osiedlu miejsce ze statusem skweru - Skwer (wyżej wspomnianego) Tymoteusza Karpowicza, całkiem przyjemny fragment zieleni na zakręcie ulicy Polarnej. Pewna znana osoba w jednym z historycznych okresów miasta miała zwyczaj naprzemiennie wsiadać tu do auta i z niego wysiadać - aż pewnego dnia wsiadła zdecydowana, pojechała w głąb Krzyków i nigdy nie wróciła.
Minąwszy skwer, jesteśmy już na terenie kolejnego, choć bardzo odmiennego świadectwa wrocławskiego budownictwa mieszkalnego. To Osiedle Przyjaźni, w czasach PRLu nazwane z typową dla epoki groteską "Osiedlem Przyjaźni Polsko-Radzieckiej". Dla mnie jest najśmielszym, najbardziej oryginalnym i po prostu najlepszym projektem blokowiska wielkopłytowego w całym Wrocławiu i bez wątpienia jednym z najlepszych w Polsce. Powstało w drugiej połowie lat 70. (czyli już w końcowych czasach wielkiej płyty) według projektu Witolda Molickiego, autora zabudowy blokowej na Szczepinie i Popowicach.
O ile do estetyki samych budynków można mieć oczywiście spore zastrzeżenia, bo w końcu mówimy o wielkiej płycie - choć i tak są jak na nią dość ładne dzięki swoim okręgowym formom i futurystycznym balustradom balkonów - to założenie jest świetne. Budynków jest łącznie sześć, ale przez swoje koliste i ślimakowe rzuty oraz dużą różnorodność wysokości wydają się liczniejsze. Dwa z nich to wysokie, jednolite, walcowate słupy o dwunastu kondygnacjach - pozostałe cztery tworzą niedomknięte okręgi lub nawet połączenie dwóch okręgów, które przechodzą drogę od zaledwie czterech kondygnacji aż do dwunastu. Wprowadza to efekt swoiście organiczny, uczłowiecza trochę i indywidualizuje zwykle dość bezduszną wielką płytę. Zadbano o to, by balkony wychodziły na południe, a płaskie elewacje na północ. Dobrze wyważono odległość między budynkami - jest wystarczająco duża, by nie było charakterystycznego dla XXI-wiecznej deweloperki ścisku, a jednocześnie na tyle mała, by przestrzeń osiedla była przytulna i tworzyła poniekąd własne miasteczko (również dzięki temu, że pozostawiono miejsce na lokale usługowe w najniższej kondygnacji). Przestrzeń ta jest też gęsto obsadzona drzewami i krzewami, co dopełnia dzieła - dzieła wielkiej płyty, która jakimś cudem nie narusza kameralnego charakteru Krzyków, a jedynie poszerza go o dodatkowy wymiar. Moja sympatia do tego typu budownictwa nie jest tak wielka, bym nazwał to miejsce pięknym, ale współcześni architekci miejscy mogliby wyciągnąć z tego założenia niejedną lekcję.
Na terenie Osiedla Przyjaźni znajduje się jedyny znany mi na całych Krzykach pomnik, odsłonięty w 1980 roku. Dawniej nosił analogiczną do osiedla nazwę Pomnika Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Po transformacji ustrojowej nie tylko wyrugowano z nazwy kontrowersyjne połączenie Polski z ZSRR, ale też charakter relacji wykutych w kamieniu postaci kobiety i mężczyzny przeszedł z przyjaźni w miłość - znany jest teraz jako "Młoda Para". Stworzył go rzeźbiarz Bogdan Hofman; reprezentuje nieco siermiężny, ale nie najgorszy socrealizm.
Ulica Polarna dzieli Osiedle Przyjaźni od dobrze zakamuflowanego, niepozornego, ale wyjątkowego cmentarza - dużo starszego niż kościół św. Trójcy, którego parafia obecnie nim zarządza. Niewielka nekropolia na powierzchni prostokąta o wymiarach zaledwie ok. 35 na 185 metrów powstała w roku 1915 na prośbę ewangelickich mieszkańców Krzyków i Partynic. Jeśli uruchomimy wyobraźnię, zobaczymy więc typowy wiejski cmentarzyk przy drodze, otoczony zapewne polami. W swoich niemieckich latach był to Cmentarz św. Jana - podlegał pod parafię pod tym wezwaniem, której siedziba mieściła się w kościele przy ulicy Sudeckiej (dziś św. Augustyna). Miejsce ma pewną dawkę niesamowitości - wchodzi się tu z ruchliwej ulicy Krzyckiej i przenosi momentalnie do innego świata. Cmentarz przez silne zadrzewienie jest dobrze odizolowany od otoczenia i praktycznie zawsze pusty - większość grobów jest niemiecka, a te polskie już bardzo stare. Jedyny w miarę "współczesny" grób to ten, w którym od 2011 roku spoczywa wieloletni proboszcz parafii św. Trójcy, ksiądz prałat Jan Czapliński, którego miałem jeszcze okazję poznać. Stare groby, bujna roślinność i wrażenie opuszczenia tworzą tu wyjątkowy klimat. Z pewnego punktu widzenia, choć wiem, że tylko osoby o szczególnej wrażliwości ten punkt zrozumieją, jest to dla mnie ten najbardziej wyjątkowy z wrocławskich cmentarzy.
Rzeczony kościół św. Trójcy wznosi się po drugiej stronie ulicy Krzyckiej jako zdecydowanie najbardziej monumentalna budowla całych Krzyków. Zaczął powstawać w 1979 roku i do połowy lat 80. był już w większości gotowy, ale wykończenie ciągnęło się jeszcze długo i konsekrowany został dopiero w 1997 roku. Nie jest doskonałą architekturą (cierpi zwłaszcza na trochę mdłym pokryciu elewacji), ale dla mnie to wciąż jeden z lepszych współczesnych kościołów Wrocławia. Ma spory rozmach - nie tylko sama falująca bryła, która przypomina ogromny żagiel, ale też niezwykle masywny, stalowy krzyż, z którego wyrasta jeszcze dodatkowy, mniejszy (zabawne; katolik ma prawo się zastanawiać, czy z jakiegoś punktu widzenia to nie bluźnierstwo). Z odpowiedniego miejsca - zwłaszcza z rogu ulic Krzyckiej i Letniej - robi całkiem spore wrażenie.
Jest to też dość wyjątkowa świątynia, bo dwupoziomowa - jedna z bardzo nielicznych takich we Wrocławiu. Dolny i górny kościół mają zupełnie inną atmosferę. Dolny, znacznie mniejszy i znacznie niższy, jest kameralny, intymny, półmroczny, obdarzony hipnotyzującym rytmem okiennych wgłębień. Górny ma dla odmiany ogromną objętość, jest świetlisty i już co nieco przepychu. Jego dominantą estetyczną jest kopia witrażu z Duchem Świętym z Bazyliki św. Piotra w Rzymie. Jak na świątynię XX-wieczną obie te odmienne przestrzenie są w sumie całkiem zacne.
Wiosenną utytułowałem najładniejszą ulicą osiedla - nie jest jednak moją ulubioną. Niedaleko kościoła od Krzyckiej odchodzi ulica Wietrzna (po drugiej stronie Krzyckiej to już Zimowa) i to właśnie ona - a konkretnie jej "stary" odcinek między Krzycką a Skarbowców - porusza moją wrażliwość w szczególności. Nie tylko jest bardzo ładna jako w gruncie rzeczy kameralna lipowa aleja, przy której odnajdziemy jeszcze parę zacnych poniemieckich willi, ale też wiąże mnie wspomnieniami kilku lat życia i legendarnych imprez, które odbywały się w klubie jazzowym dla wtajemniczonych, zlokalizowanym w jednym ze stojących przy niej (a raczej w jednej z jej zatok) domów.
Przy Wietrznej mieści się jeszcze jeden oficjalnie zabytkowy budynek, który ze swoją wieżyczką i rozmiarem mógłby po paru ulepszeniach udawać nawet pałac. Powstał w 1905 roku jako szkoła i szkołą podstawową pozostał jeszcze długo po wojnie. Dopiero w latach 70. przejęła go Akademia Muzyczna, a później stał się siedzibą biur różnych firm. Dziś mieści przede wszystkim przedszkole.
Na rogu ulic Wietrznej i Skarbowców mieściło się wspomniane już przeze mnie obserwatorium meteorologiczno-sejsmologiczne, założone przez Georga von dem Bormego, pruskiego geofizyka. Funkcjonowało w latach 1909-1945, choć prawdopodobnie z długą przerwą w środku. Uległo znacznym zniszczeniom przy ostrzale miasta - ocalały jednak sejsmografy, które przewieziono najpierw do stacji sejsmologicznej w Raciborzu, a następnie w Chorzowie, gdzie pozostają podobno do dziś. Jedyną pamiątką po obserwatorium jest nawiązująca do niego, mała kopuła czerwonawego bloku, który stoi teraz w miejscu tamtego obiektu.
Zapewne w luźnym nawiązaniu do obserwatorium sejsmologicznego kilkadziesiąt metrów dalej przy Skarbowców zaaranżowano fragment dawnego terenu schroniska dla zwierząt na coś, co nazwano "Obserwatorium Przyrody". Jest to w gruncie rzeczy całkiem przyjemny skwer, który od innych skwerów odróżnia parę edukacyjnych tabliczek. Nie przyroda jednak czyni to miejsce specjalnym (choć stary, wielki jesion, który tu stoi, robi wrażenie), lecz historia - skwer przylega bezpośrednio do ruin Schronu Piechoty nr 15, konstrukcji obronnej, zbudowanej w latach 1893-94 (była jedną z dziewiętnastu podobnych, rozstawionych naokoło Wrocławia).
Mimo wielu powyższych akapitów wciąż nie dotarłem jednak do miejsca, które osobiście uważam za esencję "krzyckości" i najbardziej emblematyczny fragment osiedla. Docieram teraz, bo zaczyna się on po drugiej stronie ulicy Skarbowców względem schronu. To tak zwane Osiedle Policyjne (Schuposiedlung lub Polizeibeamtensiedlung) - zespół wielorodzinnych budynków mieszkalnych, wybudowanych w latach 1926-1928 dla wrocławskich policjantów i ich rodzin, mieszający modernistyczne elementy architektury i urbanistyki z wciąż odrobinę rustykalną atmosferą. Jestem trochę zakochany w tym fragmencie Krzyków i chyba nie tylko przez to, że w czasach podstawówki w tych charyzmatycznych domostwach mieszkało kilkoro moich kolegów. Budynków jest dokładnie 20: 15 "pojedynczych", o charakterystycznej oliwkowej elewacji (od której współcześnie nazywa się to osiedle często "zielonymi domkami") oraz 5 większych, o elewacji ochrowej, będących jakby połączeniem trzech mniejszych. Prawie sto lat na karku sprawiło, że nie wyglądają już tak nowocześnie, prestiżowo i porządnie, jak miały prawo wyglądać dawniej - większość trawi jakiś stopień zaniedbania. Po pierwsze jednak wciąż jest w nich coś bardzo pociągającego wizualnie - może to połączenie modernizmu z wiejskością - a po drugie jest to przestrzeń zacna urbanistycznie. Każde domostwo wyposażone jest w spory ogród, dzięki czemu jest bardzo zielono i nie za ciasno, układ uliczek jest nieoczywisty i urozmaicony (warto zerknąć na zdjęcie satelitarne). Swoistym centrum (choć nie geometrycznym) Osiedla Policyjnego jest skwer na rogu ulic Południowej i Porannej, przy którym stoi chyba najbardziej reprezentatywny budynek tego miejsca (obecnie mieści w przyziemiu lodziarnię). Skwer jest jednocześnie miejscem zderzenia dwóch rzeczywistości - po jego drugiej stronie zaczynają się już dość gęste, pięciopiętrowe bloki z początków XXI wieku. Bloki otaczają zresztą tę zabytkową urbanistykę z trzech stron.
Podążając wzdłuż ulicy Skarbowców jeszcze dalej na północ, zbliżając się do nasypu kolejowego i granicy z Borkiem, odnajdziemy najbardziej skandaliczny moim zdaniem punkt Krzyków. To Staw Racławicki - ładny i duży zbiornik wodny w kształcie litery "D" z rodowodem w latach 30. XX wieku, większy odrobinę nawet od stawu w Parku Południowym. Niestety od dłuższego czasu niedostępny dla mieszkańców osiedla, a jedynie dla właścicieli i pracowników biur, ulokowanych w stojących nad stawem biurowcach. Tego typu miejsca na typowo mieszkalnych osiedlach nie powinny być sprzedawane prywatnym firmom i grodzone płotem, lecz poszerzać możliwości osiedlowej rekreacji. Nic nie wskazuje jednak na to, by w nieodległej przyszłości ten teren mógł zostać przywrócony mieszkańcom.
Szczęśliwie na drugim końcu ulicy Skarbowców po prawie stu latach swojej wrocławskości Krzyki doczekały się własnego parku. Oficjalne otwarcie nastąpiło w 2024 roku, lecz Park Krzycki daje się zupełnie nieźle użytkować już od roku poprzedniego. Powstał poprzez zaadaptowanie terenów, które można nazwać Doliną Olszówki Krzyckiej - małego, sztucznie utworzonego potoku o długości około 1,5 kilometra, który wpada do Ślęzy przy Moście Racławickim. Teren był od zawsze bujnie zielony i zdążył przyciągnąć mnóstwo gatunków zwierząt (zwłaszcza przeróżnych ptaków, które mają tu swoje lęgowiska, ale pojawiają się też sarny, bażanty, lisy czy zające). Nie trzeba było więc robić bardzo dużo, by stworzyć park - przede wszystkim wytyczono ścieżki, nieco uporządkowano zieleń i utworzono dwa kameralne oczka wodne.
Nie jest to oczywiście jakiś park parków - został wytyczony trochę spontanicznie, wciąż jest tu trochę dziko i brakuje drzew starych i potężnych. Polubiłem go jednak od pierwszego wejrzenia i uważam, że w przeciwieństwie do wielu miejsc we Wrocławiu, które "parkami" zostały nazwane mocno na wyrost, on zasługuje już na swoją nazwę, choć nie jest ogromny ani nieskończenie malowniczy. Nieogromny - ale wystarczająco duży, by trochę zagubić się w jego ścieżkach; posiadający urokliwy, wodny charakter (dwa jeziorka, wijący się między nimi ciek wodny, nad którym przechodzą wiklinowe mostki); mimo umiarkowanej rozległości dość zróżnicowany. Nad większym z jeziorek otwiera się rozległa przestrzeń, na której można pooddychać pełną piersią; w innej części wchodzimy w gęsty lasek, w którym blisko zmroku robi się naprawdę mrocznie. Uwielbiam właśnie w tej porze wracać przezeń pieszo lub rowerem do domu i wpędzać się w tajemniczą atmosferę wieczoru.
Wspomniałem o niedoborach w starodrzewie - ten jednak da się odnaleźć w bliskim sąsiedztwie parku, już nie w jego oficjalnej części, lecz de facto jego przedłużeniu. Jest nim fantastyczna aleja dębów o wieku ponad stu lat, snująca się na tyłach osiedla przy ulicy Róży Wiatrów (swoją drogą bardzo estetycznie zaprojektowanego) wzdłuż Olszówki Krzyckiej, gdzie wiosną rozbrzmiewają śpiewy słowików, tych najpiękniej moim zdaniem brzmiących ptaków.
Park Krzycki dochodzi już do zachodniej granicy Krzyków, czyli rzeki Ślęzy. Można przespacerować się na całym odcinku krzyckich wałów rzecznych, czyli od pętli tramwajowej Klecina (która wbrew nazwie znajduje się na Krzykach i przy której od paru lat działa bardzo przyjemny bar plażowy) do Mostu Racławickiego. Nie jest to może najbardziej malowniczy odcinek Ślęzy - wolę choćby ten tuż za mostem, przynależny Grabiszynkowi - ale i tak od wielu lat dość mocno mnie porusza i sprzyja refleksyjnemu nastrojowi. Widać z niego (tak jak i z samego mostu) pomnik na Cmentarzu Żołnierzy Polskich na grabiszyńskim wzgórzu, widać piękne niebo przy zachodzie słońca, a w miejscu, gdzie rzeka lekko skręca i rośnie okazały dąb, robi się prawie pocztówkowo. Rzeka prowadzi mnie na północ w niezliczonych spacerach do Parku Grabiszyńskiego - który jednak jest już zupełnie osobną historią.
Krzyki, jak łatwo się domyślić, nie są najpiękniej iluminowanym osiedlem we Wrocławiu - po prostu nie ma tu żadnej wieczornej iluminacji, nawet kościoła. Są jednak latarnie, szczęśliwie wciąż w większości te o ciepłym, żółtym świetle, które sprawiają, że wieczorny lub nawet nocny spacer po osiedlu może przebiegać w gęstej, nawet magicznej atmosferze.
Fernando Pessoa w wybitnej Księdze niepokoju mówi ustami swego literackiego quasi-wcielenia, że - nieco parafrazując - "podróżowanie jest zajęciem dla ludzi pozbawionych wyobraźni". Niewiele jest stwierdzeń, z jakimi mógłbym utożsamić się mniej - jako człowiek, dla którego podróże są być może największą życiową przyjemnością i obiektem ciągłych wyczekiwań, a który jednocześnie pewną dawkę wyobraźni sobie przypisuje. Nie potrafię jednak odmówić Portugalczykowi pewnej głębokiej prawdy, jaka zawarta jest w tym aforystycznie prowokacyjnym stwierdzeniu. Prawdy wymierzonej krytycznie w ludzi, którzy muszą znaleźć się w Tajlandii, Meksyku czy na Giewoncie - przynajmniej za granicą, przynajmniej w innym mieście, przynajmniej już w centrum własnego miasta - by cokolwiek poczuć i przeżyć; patrzących na swoje najbliższe otoczenie jako na coś tak bardzo nieinteresującego i tak czysto użytkowego, jak to tylko możliwe. Broniłbym tymczasem tezy, że piękno i niesamowitość rzeczywistości są dostępne niemal wszędzie; również tam, gdzie mieszkamy i żyjemy. Co więcej, ze względu na to, że są to właśnie "nasze" miejsca, z którymi wiąże nas codzienność, a nierzadko i wspomnienia - zaś ostatecznie to piękno i ta niesamowitość rozgrywają się tylko i aż w naszych umysłach, nigdzie indziej - to w pewnym sensie być może zwłaszcza tam. Czerpane z takich mniej oczywistych źródeł, wymagają od nas na pewno więcej skupienia, wrażliwości i otwartości - są jednak i czekają na odkrycie. I choć nie dorównuję narcyzmem literackim wcieleniom Pessoi - a przynajmniej mam taką nadzieję - mogę jednak bez fałszywej skromności wyrazić pewność, że więcej zdarza mi się przeżyć, spacerując po swoim osiedlu i uważnie się mu przypatrując, niż niejednej osobie, która spogląda na najbardziej bajeczne zatoki lub wędruje po najpiękniejszych górach. Choć muszę też przyznać, że mieszkając na osiedlu tak zacnym jak Krzyki, mam w tym zadanie łatwiejsze niż ma wielu.
Oto moje spojrzenie na moje miejsce na świecie. Mógłbym rozwodzić się o nim jeszcze dłużej, lecz - klamrując to zakończenie tym razem słowami Woltera, który nie bez racji stwierdził, iż sekret bycia nudnym polega na tym, by powiedzieć wszystko - całą resztę pozostawiam przyjemności z odkrywania, które nigdy nie ustaje.
Komentarze
Prześlij komentarz