Powiat karkonoski: część I. Wzrok roztapiając śniegiem

Czasami nie wchodzą w grę jakiekolwiek wątpliwości. O ile pozostaje kwestią indywidualnej oceny, który powiat w województwie dolnośląskim jest tym najpiękniejszym czy najbardziej interesującym, o tyle statystyki są nieugięte i jednoznacznie wołają, który z nich najmocniej przyciąga turystów. Jest on w tym względzie na tyle potężną marką, że w pewnym momencie przerósł swoją wagą miasto, które otacza - i tak od 2021 roku nazywa się już nie powiatem jeleniogórskim, lecz karkonoskim.

Sprawa nie jest jeszcze aż tak bezwzględnie oczywista, jeśli do powiatów zaliczamy miasto Wrocław. Jako że dla gości zagranicznych to właśnie stolica Dolnego Śląska przedstawia największą wartość - można się kłócić, czy jest piękniejsza niż Karkonosze, ale na pewno plasuje się wyżej w rankingu najbardziej imponujących miast świata niż Karkonosze w rankingu najbardziej imponujących gór - to właśnie Wrocław przyciąga każdego roku największą liczbę turystów. To jednak wielka metropolia, której nazwa co najmniej musiała obić się o uszy każdemu poważnemu Europejczykowi, i której wartość kulturowa, architektoniczna, urbanistyczna i historyczna (a także gastronomiczna) jest może większa niż całej reszty regionu razem wziętej. Wrocław nie do końca bierze więc udział w konkurencji, a jeśli nie bierze, to powiat karkonoski nie ma sobie równych. Mniej więcej co czwarty nocleg turystyczny w województwie to nocleg w tym powiecie. Wyjąwszy z województwa Wrocław - więcej niż co trzeci.

Być może zbitki suchych danych nie są najlepszym punktem wyjścia dla przedstawienia powiatu karkonoskiego, bo nie statystyka, lecz czyste piękno jest jego główną substancją. Mieszkańcowi Dolnego Śląska od urodzenia ciężko jednak w ogóle o tym podregionie mówić - jest to dla niego zwykle miejsce zrozumiałe samo przez się. Karkonosze, Śnieżka, Karpacz, Szklarska Poręba - te hasła płyną we krwi chyba każdego, kto wychował się we Wrocławiu lub okolicach i natychmiast przywodzą na myśl konkretne obrazy oraz wspomnienia górskich wycieczek. Choć za granicą często są to nazwy z niczym się nie kojarzące, a i w dalszych regionach Polski mogą dawać jedynie mgliste skojarzenia, to na Dolnym Śląsku stały się ikonami.

Dlaczego powiat karkonoski jest tak popularny i dlaczego faktycznie może być najpiękniejszym w województwie również w mojej indywidualnej ocenie? Główna część odpowiedzi na to pytanie zawiera się już w nazwie podregionu. Majestat Karkonoszy - najwyższego pasma Sudetów, które dopełnia obok Tatr i Bieszczadów wielką trójcę polskich gór - mówi sam za siebie. Nie tylko dlatego, że w jego skład wchodzi Śnieżka - trzeci najwyższy (1603 m n.p.m.) i pierwszy najwybitniejszy (1203 m) szczyt górski w Polsce, ale też przez unikalny klimat tego pasma, które mi osobiście kojarzy się najmocniej z iglastym drzewostanem (może nawet bardziej kosodrzewiną niż większymi drzewami), sporą skalistością i licznymi górskimi jeziorami, słowem z pewnym dramatyzmem, pewną ostrością, nawet mrokiem.

Jednak duża część uroku powiatu leży również poza jego nazwą. Oprócz Karkonoszy jest tu też większość pasma Rudaw Janowickich - zupełnie innego, lecz też fenomenalnego górskiego obszaru, objętego parkiem krajobrazowym o tejże nazwie - oraz skrawek Gór Izerskich. Na powiat nachodzi w dodatku, choć już w mniejszym stopniu, również inny, już nie typowo górski Park Krajobrazowy Doliny Bobru. A historia nie kończy się na naturze - nawet gdyby ją całkowicie odjąć, wciąż byłby to region fascynujący dzięki urokliwości niektórych miasteczek i kameralnym splendorze licznych pałaców. Ostatecznie popularność turystyczna - choć niesie ze sobą naturalnie wiele wad - to jednak zapewnia, że przy odrobinie uczciwego researchu znajdzie się tu niejedno świetne miejsce na nocleg i posiłek. Powiat jest doprawdy tak intensywny, że ciężko mówić o nim w ogólności - trzeba przejść do konkretów.

Gdyby patrzeć na powiat karkonoski inaczej niż przez pryzmat turystyki - co jest bardzo trudne, czasem ciężko pomyśleć, gdy się przezeń podróżuje, że i tu toczy się normalne, tubylcze życie - to należałoby mówić o powiecie bardzo zwyczajnym, o przeciętnej powierzchni i przeciętnej liczbie ludności. Ma jednak ciekawy kształt, będąc niemalże rozdzielonym na dwie części. Powiat okala Jelenią Górę (poza tym graniczy z Czechami oraz powiatami lwóweckim, złotoryjskim, jaworskim i kamiennogórskim), która jest administracyjnie osobnym powiatem, przy czym na południu - na granicy z Czechami - miasto tworzy wyrwę w powiecie. Ostatecznie dzięki połączeniu na północy powiat jest jedną całością, ale połączenie to ma mniej niż 300 metrów szerokości. Mówiąc prościej, nie da się samochodem przejechać całego powiatu bez opuszczania go na chwilę, nie ryzykując ugrzęźnięcia w błocie polnej drogi wiodącej przez tę szczelinę. Taki rozdział na de facto dwie połówki to ewenement w skali województwa.

Ewenement ten posłużył mi za punkt wyjścia do podzielenia zwiedzania powiatu na dwie części i dwa długie weekendy, jako że jest czymś absolutnie niemożliwym spenetrować go w godnym stopniu w zaledwie jeden weekend (który zwykle przeznaczam na dwa różne powiaty naraz). Mogłem dzięki temu nie tylko zobaczyć wszystko, co trzeba, ale też zaprezentować piękno Karkonoszy i okolic w dwóch różnych odsłonach: zimowej i jesiennej.

Odsłona zimowa przypadła na zachodnią część powiatu, to znaczy tę położoną na zachód od Jeleniej Góry, co z kolei znaczy, że mówię o gminach Jeżów Sudecki, Piechowice, Stara Kamienica i Szklarska Poręba. To nieco mniej intensywna i chyba nieco mniej oblegana połowa powiatu, która ma wprawdzie to najładniejsze chyba miasto, ale która nie ma Śnieżki i nie jest tak gęsto zapełniona atrakcjami. Zimowa pogoda - która czy to przez to, że śnieg potrafi co nieco przykryć, czy to przez gorszą widoczność - stanowiła tu więc nieco mniejsze zagrożenie dla kompletności relacji. Udało mi się trafić na wydanie bardzo zimowe, dzięki czemu przeżyłem i ująłem na zdjęciach niesamowitość śnieżnego oblicza tego regionu, który w takich dniach zmienia się miejscami w inną planetę. Wysoki śnieg utrudnił jednak osiągnięcie kilku założonych punktów, a faktycznie bardzo słaba przez większość czasu widoczność sprawiła, że relacja pozbawiona jest w swojej pierwszej wersji paru ważnych aspektów. W najbliższym czasie złamię więc zasadę decorum i uzupełnią wpis zdjęciami z innej pory roku. Tymczasem jednak publikuję stuprocentowo zimową relację z tej stuprocentowo zimowej, weekendowej podróży.

Zaawansowanym wieczorem zajechałem do Szklarskiej Poręby (Schreiberhau), gdzie postanowiłem spędzić wszystkie trzy noce wyjazdu. Mieszka tu na stałe jedynie 6,5 tysiąca ludzi, a prawa miejskie miasto otrzymało dopiero w 1959 roku, co nie przeszkadza mu jednak być jednym z najbardziej znanych na Dolnym Śląsku - obok Karpacza (i Wrocławia) jest to bowiem główny ośrodek turystyczny w województwie. W dzieciństwie byłem wraz ze swoją rodziną spod znaku Karpacza, o Szklarską Porębę zahaczając cztery czy pięć razy, ale nie wierzę, by dziś Karpacz mógł mi się podobać bardziej. Nastawiałem się trochę na męczące tłumy ludzi i zalew turystycznej tandety - i w zasadzie nastawiałem się słusznie, bo jest tu sporo przybytków i akcentów dających się od razu zakwalifikować jako touristy, a ludzi jest mnóstwo i niemało wśród nich biedoty umysłowej czystej wody. Jednocześnie jednak bardzo pozytywnie się zaskoczyłem. Te minusy nie były w stanie zasłonić dla mnie ogromnego uroku miasteczka - ośrodka słynącego historycznie z hut szkła i kolonii artystycznych - z malowniczymi uliczkami, ślicznymi willami, widokami na góry i wrażeniem odcięcia od świata. Tłum czasem męczył, gdy trzeba było się przeciskać wąskim chodnikiem, ale ogólnie tworzył ciepłą, radosną atmosferę zimowych ferii. I w końcu udało się znaleźć niejedno miejsce na poziomie, przeciwstawne taniej turystyce - zarówno jeśli chodzi o zwiedzanie, jak i o kulinaria.




Pierwszym odkryciem w Szklarskiej Porębie był jeden z najlepszych browarów restauracyjnych na Dolnym Śląsku - Browar Mariental, założony dopiero w 2021 roku, ale w restauracji o 30-letnich tradycjach. Łączy klimatyczny, góralsko-karczemny, a zarazem nie tandetny wystrój - bardzo przytulny - ze świetnym jedzeniem i dobrym poziomem piw. Niezły pils, solidny witbier, bardzo dobry koźlak, dobra APA, przyjemny, choć mało stylowy porter bałtycki oraz uczciwe gose - to rezultat powyżej oczekiwań w przypadku browaru restauracyjnego z dobrą kuchnią (zwykle albo kuchnia jest dobra, albo piwo, albo nic). Koźlak mocno zapadł mi w pamięci i nie wyobrażam sobie kiedyś go nie powtórzyć, bo kiedyś do Szklarskiej na pewno powrócę i to pewnie niejeden raz.











Na dotyczące pustych talerzy pytanie-polecenie kelnerki "zabierać(?)" mogłem tylko potwierdzić, że zabierać, bo trzeba było się wyspać i ruszać w śnieg z samego rana. Przeszedłem przez jeden z licznych w okolicy lasków, w którym doznałem pierwszego w tym roku zachwytu potęgą śnieżno-lodowej magii. Przebijałem się przez zaspy, by zobaczyć legendarny Wodospad Kamieńczyka - dramatyczną, potrójną kaskadę wody o wysokości 27 metrów, to jest najwyższą w całych Sudetach, ulokowaną jeszcze w dodatku w równie dramatycznym wąwozie. Miałem szczęście trafić na wodospad w być może najpiękniejszym wydaniu - częściowo, ale tylko częściowo zamarznięty. Lód stworzył nieziemskie formy, a potęga spadającej wody została tylko trochę pomniejszona - magiczny moment, który przedłużałem aż do przesady, nie mogąc oderwać wzroku.


































Powróciwszy do miasta, odnalazłem Krucze Skały - jedne z wielu tutejszych niezwykłych formacji skalnych, ale jednocześnie wcale nie jedne z wielu, bo wyjątkowo wysokie i imponujące, z dobrym widokiem - tego dnia nieco przymglonym - na główną drogę Szklarskiej Poręby, to znaczy na zmierzającą do Czech drogę S3.









Niedługo potem wyrżnąłem jak długi, poślizgnąwszy się na oblodzonej części chodnika w samym centrum Szklarskiej Poręby, zawisnąwszy w powietrzu na ułamek sekundy i przywaliwszy plecami w glebę na oczach wyjątkowo urodziwej Ukrainki, która akurat nadchodziła z naprzeciwka. Podniosłem się jednak i kontynuowałem spacer po ośnieżonym miasteczku.








Kontynuowałem, by dotrzeć do Domu Hauptmannów - ślicznej willi z końca XIX wieku, która należała do braci-pisarzy (w tym noblisty i jednego z wybitniejszych dramaturgów w dziejach, Gerharta Hauptmanna), poniekąd założycieli kolonii artystycznej w Szklarskiej Porębie. Zbiory sztuki w przerobionej na muzeum willi nie są może powalające, ale jak na tak mały ośrodek nawet niezłe, a poza tym miejsce ma bardzo przyjemną atmosferę.



















Chwilę później zajście w kolejny lasek i kolejne skały o ptasiej nazwie - Sowie Skały, nieco mniejsze, ale przez całkowicie leśne otoczenie bardzo klimatyczne.








Nie do końca wiem, co powiedzieć o przybytku o nazwie Muzeum Ziemi JUNA, bo nie ma on jakiejś mocnej linii przewodniej - trochę minerałów, trochę historii lokalnej z naciskiem na poszukiwaczy skarbów, trochę sympatycznych instalacji z krasnoludami. Nie jest to może punkt obowiązkowy, ale zajrzeć warto, zwłaszcza dla wyjątkowo pięknych okazów minerałów.








Najlepszym widokiem osiągalnym bez wchodzenia w góry jest w Szklarskiej Porębie tzw. Złoty Widok, którego jednak nie mogę ocenić w pełni ze względu na kiepską widoczność, a jeśli chodzi o Karkonosze, to w sumie żadną widoczność. Dość powiedzieć, że nawet widok na niższe góry był piękny, więc nadrobienia tego miejsca przy lepszej widoczności nie mogę się doczekać.



Tuż obok Złotego Widoku można podziwiać niezbyt potężną, ale za to fascynującą formację skalną - Chybotek, którego nazwa mówi sama za siebie.



Przekroczywszy rzekę Kamienną i kierując się wzdłuż jej odnogi - Szklarki - dotarłem do Wodospadu Szklarki, drugiego po Kamieńczyku najsłynniejszemu w okolicy, mniej imponującemu, ale również pięknemu. Jego atrakcyjność nie opiera się na trzech kaskadach spadających "po kolei", lecz na dwóch spadających jednocześnie i krzyżujących się. Powoli zmierzchało - trzeba było wrócić do centrum miasta i nie chcąc eksperymentować, posilić się ponownie w browarze.








Kolejny dzień upłynął mi głównie na jednej z większych przygód mojego życia, jaką było ruszenie w najwyższe partie Karkonoszy przy złej widoczności, totalnym zaśnieżeniu i bardzo niskiej temperaturze. Przygoda miała w sobie coś z ekstremum nawet mimo to, że na Szrenicę wjechałem wyciągiem narciarskim i "jedynie" spacerowałem po grzbiecie (co i tak wymagało łącznie ładnych kilkuset metrów podejścia w górę i w dół - w normalnych warunkach drobnostka, w takich jednak wyzwanie). Najpierw jednak poranek w Szklarskiej Porębie nagrodził mnie odrobiną bezbłędnej widoczności na góry, w które właśnie zmierzałem.




Już sam przejazd wyciągiem był wielką atrakcją. Podzielony jest na dwie części z miasta do stacji pośredniej i z tej drugiej niemal na szczyt Szrenicy (1361 m). O ile pierwsza część to jeszcze przyjemna podróż przez krainę śniegu z towarzystwie licznych narciarzy, o tyle druga - której prawie nikt się nie podejmował, bo narciarstwo kończyło się pośrodku - to już mroczna, samotna podróż do krainy lodu, w której cały świat wydawał się zamarznięty.










Na górze przywitało mnie jeszcze trochę słońca i resztki widoczności, dzięki czemu złapałem absolutnie niezapomniany, śnieżno-słoneczny widok ze Szrenicy na Śnieżne Kotły z podwójną tęczą jako ornamentem.

















Sytuacja odmieniła się jednak zupełnie, gdy tylko ruszyłem w trasę. Zamierzałem osiągnąć Wielki Szyszak, drugi pod względem wysokości szczyt polskiej części Karkonoszy (1509), mijając po drodze Trzy Świnki, Sokolnik, Łabski Szczyt i Śnieżne Kotły. Chmury spowiły wszystko, widoczność ograniczyła się do kilkunastu, góra kilkudziesięciu, temperatura - potęgowana silnym wiatrem - pogłębiała doznania, a człowieka mijałem nie częściej niż co kwadrans. Szedłem przez lodową pustynię, ciesząc się wewnętrznie, że mogę w kontrolowanych warunkach poczuć namiastkę tego bez wątpienia przepięknego, choć pełnego grozy doznania, jakim musi być znalezienie się samotnie na krańcu świata. Ciężko pomyśleć, że przez większość roku to miejsce cieszy oczy łagodną kosodrzewiną i widokami na dziesiątki kilometrów. Najpierw obejrzałem formacje skalne na Trzech Świnkach, Sokolniku i Łabskim Szczycie.














Najpiękniejszym miejscem tej części Karkonoszy i po prostu jednym z najpiękniejszych w Polsce są Śnieżne Kotły - polodowcowe zagłębienia, dramatycznie wcinające się w potężne góry. Przy tej widoczności nie sposób było w pełni przeżyć piękno tego punktu, ale za to można było silniej niż zwykle przeżyć jego grozę. Nie było widać dna, a jedynie zaczątek zarywających się nagle urwisk skalnych, przepaści, których głębokości nie można przewidzieć. Przy coraz silniejszym wietrze i mrozie niemal nie do wytrzymania było to przeżycie po prostu wspaniałe, z gatunku moich ulubionych.






Pod Wielkim Szyszakiem wiatr stał się już naprawdę niemożliwy do zniesienia, a i sam szczyt mimo swej wysokości bezwzględnej nie jest wcale jak na lokalne warunki wspaniałym punktem widokowym, więc podszedłem tylko w jego pobliże i zawróciłem na Szrenicę.


Tam zaczęło się nieco przejaśniać i można było dostrzec całkiem sporo w dole, zwłaszcza jeszcze niżej, już siedząc w krzesełku kolejki, skąd udało się nawet ująć samą Szklarską Porębę. Niezapomniany widok oceanu pobielonych śniegiem sosen i świerków to uczciwa zapłata za kiepską widoczność ze szczytów Karkonoszy.





















Mimo sporego zmęczenia - bardziej zimnem niż podejściami i zejściami - targnąłem się jeszcze pod wieczór na Muzeum Mineralogiczne, wspaniałe miejsce, w którym mógłbym spędzić godziny, gdybym mógł tam być bez innych turystów i z kubkiem gorącej herbaty albo kieliszkiem brandy. Kolejne sale z kolejnymi i kolejnymi skamielinami i minerałami, zachwycającymi różnorodnym mikro-pięknem, wydają się nigdy nie kończyć. Po raz kolejny odkryłem, że uwielbiam takie przybytki, a że szklarskie zbiory są jednymi z najlepszych, jakie widziałem, to byłem zauroczony.

















































Ostatni wieczór w miasteczku zwieńczyła oczywiście wizyta w Browarze Mariental, gdzie posiliłem się kwaśnicą, kaczką w obłędnym sosie i koźlakiem.



Nazajutrz pogoda z Karkonoszy dotarła częściowo do samej Szklarskiej Poręby. Dojechałem rano na słynny Zakręt Śmierci, chcąc ruszyć z niego najpierw na Wysoki Kamień (już w Górach Izerskich), a później na tak zwany Diamentowy Widok, ale aura mnie pokonała. Silny wiatr wśród drzew stwarzał obawy o swoje zdrowie i życie, a widoczność i tak byłaby żadna, więc pokręciłem się po lesie i zawróciłem, by opuścić Szklarską.

Powróciłem jednak w to miejsce latem tego samego roku i częściowo nadrobiłem temat, w drodze na bardzo zacny Diamentowy Widok zerkając również na świetne, masywne, mroczne Zbójeckie Skały.














Tercet wodospadów dopełnił dużo bardziej niszowy, ale bardzo ładny Wodospad Kropelka w lasku we wsi Górzyniec, już nie dramatyczny, a raczej kojący.



We wsi Michałowice dotarłem na (kolejny już) Złoty Widok, wprawdzie nie aż tak złoty jak ten w Szklarskiej Porębie, ale za to tego dnia z nieco lepszą widocznością. Po drodze zerknąłem jeszcze na ciekawostkę geologiczną, jaką są Kociołki Wietrzeniowe - skały z wklęśnięciami, przez które faktycznie przypominają one kamienne naczynia kuchenne.




W Piechowicach, drugim i ostatnim już mieście na trasie tej podróży, znalazłem się nie tylko dla zaliczenia wszystkich dolnośląskich miast, ale jeszcze bardziej po to, by liznąć "szklarską" tudzież hutniczą tradycję tego regionu. Znajduje się tu Huta Szkła Krzyształowego Julia, która jest ostatnim lokalnym producentem wyrobów ze szkła. Skomplikowana historia, której nie będę tu w pełni streszczał - powiedzmy, że projekt jest symboliczną kontynuacją działalności XIX-wiecznej Huty Josephine ze Szklarskiej Poręby, własności rodu Schaffgotschów, jednak mieści się właśnie w Piechowicach w budynkach dawnej huty Fritza Heckerta. Na miejscu można obejrzeć, jak szkło krzyształowe powstaje, obserwując hutników przy ich rzemieślniczo-artystycznej pracy, zerknąć na kilka pamiątek po regionalnej tradycji i oczywiście zakupić wyroby w przeróżnej postaci.





















Same Piechowice (Petersdorf), miasto na nieco ponad 6 tysięcy mieszkańców, które prawa miejskie otrzymało jeszcze później niż Szklarska, bo w 1967 roku, nie są szczególnie interesujące, ale całkiem miłe - z paroma ładnymi, zabytkowymi kamienicami i willami i z widokiem na góry.



Latem tego samego roku nadrobiłem pominiętą zimą z braku czasu atrakcję tych okolic powiatu, jakim jest Góra Szybowcowa, na której szczycie znajduje się nie tylko klub lotniczy, ale też znakomity widok na Kotlinę Jeleniogórską.





Dopiero po zjedzeniu pizzy w Piechowicach oddaliłem się trochę od Karkonoszy, by dać szansę również odrobinę mniej górskim terenom powiatu. Wyjątkową, choć mało znaną - tak przynajmniej narcystycznie wnioskuję z faktu, że nigdy wcześniej przed planowaniem podróży o niej nie słyszałem - atrakcją jest tutaj Wieża Książęca w Siedlęcinie. Ta potężna i klimatyczna budowla z początku XIV wieku to największa średniowieczna wieża mieszkalna na terenie Polski i w ogóle coś niesamowitego w kraju, w którym autentycznego średniowiecza przetrwało w gruncie rzeczy tak niewiele. Wieża szczyci się najstarszymi drewnianymi stropami i przede wszystkim najstarszymi freskami w Polsce, które w dodatku są jedynymi na świecie, obrazującymi legendę o sir Lancelocie, jednym z rycerzy Króla Artura. Silne historyczne doświadczenie.
















Podróż zakończyła się - nieco przedwcześnie, bo czas nie pozwolił już na dwa pomniejsze szczyty, które jeszcze miałem w planie, a które nadrobię przy okazji zdobywania uzupełniających zdjęć - w południowym krańcu Parku Krajobrazowego Doliny Bobru, który będzie tematem przewodnim innego już powiatu. Na powiat karkonoski nachodzi jednak niebagatelna jego część, jaką jest Grupa Skalna Wieżyca, do której prowadzi mostek przerzucony przez Jezioro Modre, będące zgrubieniem rzeki Bóbr (w pobliżu wznosi się też malownicza tama elektrowni wodnej). Piękne, klimatyczne, oddalone od świata miejsce.









Kończę wpis i odnoszę wrażenie, że był on jednym wielkim festiwalem pochwały. Cóż jednak - powiat karkonoski to faktycznie potęga i dopóki nie będziemy wgryzać się w jakieś już naprawdę kompletnie niszowe z jego punktów, to ciężko będzie narzekać na cokolwiek innego niż zbyt dużo ludzi albo zbyt wysokie ceny. I nie mogę zagwarantować, że druga część nie będzie miała jeszcze słodszego wydźwięku.

Komentarze