Powiat lubiński. Nowela o dwóch miastach

Są nawet na Dolnym Śląsku powiaty, o których nie jestem w stanie pisać długo. Nie bawiąc się więc w przesadnie obfity wstęp, walę prosto z mostu stwierdzeniem, że powiat lubiński jest właśnie jednym z nich. Prawdę mówiąc, gdy planowałem swoje kompleksowe, rozłożone na parę lat przewertowanie autem mojego rodzinnego województwa, to ten właśnie powiat zrobił na mnie wrażenie najmniej interesującego - wrażenie obszaru, który wyciskać będę musiał jak cytrynę, by zobaczyć w nim cokolwiek godnego opisania. Ostatecznie "przegrał" tę rywalizację, ale bardzo nieznacznie.

I stanowi to pewien paradoks. Nie jest to bowiem powiat bezimienny - sam Lubin wielu osobom nawet mieszkającym daleko od niego szybko się skojarzy z jednym z kilku największych przedsiębiorstw w całym kraju, czyli KGHMem, który tu właśnie ma swoją siedzibę. Mnóstwo tu złóż kopalin (głównie węgla brunatnego), a więc i kopalń, a z tego z kolei wynika fakt, że powiat lubiński jest najbogatszym w województwie po Wrocławiu, a jego stolica to piąte największe dolnośląskie miasto - mniejsze tylko od tych na prawach powiatu.

Jednak bogactwo nie czyni człowieka automatycznie interesującym i tak samo nie czyni takim powiatu. Nie przysporzy mu interesujących lub pięknych zabytków, których tu praktycznie nie ma; nie nada atrakcyjności krajobrazu, który jest w porządku, ale niezbyt ekscytujący. Dużo częściej wielkość czyni interesującym miasto, ale Lubin - jako że rozrósł się po odkryciu złóż, a więc po wojnie - akurat pod ten schemat nie podpada. Nawet sąsiedzi powiatu - powiaty polkowicki, głogowski, górowski, wołowski i legnicki - są albo umiarkowanie, albo mało ciekawe.

Powiat jest średni wielkością, a dość duży ludnością, przez co jest jednym z najgęściej zamieszkałych i jednym z najbardziej miejskich - trzech na czterech jego mieszkańców to mieszkańcy miast. Mimo że miasta są tu tylko dwa. I właśnie do tych dwóch miast ograniczyłem swoją wizytę w powiecie, nie znajdując poza nimi nic wystarczająco przyciągającego, by przyciągnąć mnie.

Prawdę mówiąc, w Ścinawie (Steinau an der Oder, bo istotnie miasto leży nad Odrą), tym dużo mniejszym mieście o 5,5 tysiąca mieszkańców, które prawa miejskie otrzymało już w połowie XIII wieku, też nic takiego nie znalazłem i zajechałem tam tylko dlatego, że chcę odwiedzić wszystkie dolnośląskie miasta. Moje wspomnienie o tym miejscu zawsze będzie przesiąknięte specyfiką momentu: trafiłem do Ścinawy w trakcie zlotu amerykańskich samochodów i motocykli, przez co z silnym doznaniem absurdu miałem  w 5,5-tysięcznym miasteczku problem z zaparkowaniem, stałem w korku i poczułem się przytłoczony wszechogarniającym hałasem. Miasto nie spodobałoby mi się jednak prawdopodobnie i tak. Zobaczyłem w nim trzy rzeczy - dumnie wyeksponowany czołg T-34, ponad stuletni, potężny most na Odrze i w końcu rynek. Czołg jak czołg, most raczej imponujący niż piękny, a rynek - choć wyremontowany, zadbany - jeden z bardziej bezdusznych, jakie widziałem.





Ciekawszy jest Lubin (Lüben), jednak można wytoczyć mu jeszcze mocniejszy akt turystycznego oskarżenia, bo jak na ponad 70 tysięcy mieszkańców (51. miasto całej Polski) jest wciąż szokująco nieciekawy. Szok znika po uwzględnieniu faktu, że tuż po wojnie miasto, choć będące miastem od 1295 roku, liczyło mieszkańców niecałe dwa tysiące. Współczesny Lubin tak naprawdę zaczął się w latach 60., kiedy odkryto złoża i zaczęli tu za pracą napływać ludzie, a dla ludzi zaczęły powstawać bloki, których jest w mieście więcej niż chyba czegokolwiek innego. Nie oszczędzają one nawet zadbanego, choć bardzo betonowego rynku, otaczając całkiem przyjemny ratusz.



Ratusz skrywa Muzeum Historyczne - bardzo pozytywną instytucję, w której można za darmo obejrzeć dobrze zrobiony film o dziejach miasta, dowiedzieć się co nieco o tzw. zbrodni lubińskiej 1982 roku, w trakcie której w protestach robotniczych zginęły trzy osoby, a przede wszystkim zobaczyć niezwykle nostalgiczną ekspozycję, prowadzącą przez kolejne powojenne dekady i charakterystyczne dla nich sprzęty i przedmioty, jakie stały w polskich domach.


















Najsilniejszym łącznikiem Lubina z jego przedwojenną przeszłością jest chyba Kościół Matki Boskiej Częstochowskiej tuż przy rynku. Ceglany, gotycki kościół nie jest przesadnie interesujący, ale całkiem niezła jest jego dzwonnica w dawnej baszcie.




Za największą atrakcję całego powiatu można uznać Park Wrocławski, nie tylko dlatego, że chyba po raz pierwszy w życiu spotkałem się z parkiem nazwanym od innego miasta niż to, w którym park się znajduje. To bowiem więcej niż zieleń miejska - po pierwsze stanowi on małe ZOO, w ramach którego można nacieszyć oczy zwierzętami wprawdzie nie egzotycznymi (może poza alpakami), ale za to cudownymi, jak choćby wspaniałe króliki. Po drugie na terenie parku rozmieszczono liczne, dobrze zrobione i imponujące wielkością figury, które chyba w skali 1:1 wyobrażają różne prehistoryczne stworzenia, przede wszystkim dinozaury. Niezwykle pogodne, sympatyczne miejsce.

















Finalny akord sprawił, że powiat lubiński będzie mi się kojarzył z pozytywnymi emocjami, ale nie ma się co oszukiwać - to jeden z najnędzniejszych turystycznie obszarów na Dolnym Śląsku i nie zabrakło mu wiele do tytułu tego najnędzniejszego. Ogromne dinozaury w Lubinie są właściwie jedynym, co go turystycznie wyróżnia. Jeśli ktoś nie marzy o zobaczeniu wielkich, sztucznych dinozaurów ani o zwiedzeniu wszystkich powiatów w województwie - przemilczmy kwestię, które pragnienie jest w gruncie rzeczy bardziej groteskowe - raczej nie ma czego tu szukać.

Komentarze