Johannes Vermeer: "Widok Delft"
olej na płótnie / 1659-1661 / Mauritshuis, Haga
Nie jest to może miarą czy dowodem na wielkość artysty, ale na pewno jest sugestią wielkości, jeżeli tworzy on przez całe życie dzieła w dość ściśle określonym gatunku, a jednak posiada ostatecznie w dorobku znakomite dzieło gatunku zupełnie innego. Mistyczny Vermeer malował niemal wyłącznie kameralne sceny rodzajowe w pomieszczeniach niderlandzkich domów, a w dodatku w ogóle malował bardzo mało, więc nie powinien teoretycznie mieć szans na osiągnięcie mistrzostwa w czymś innym niż właśnie te sceny rodzajowe. A jednak to do niego należy być może najpiękniejsza weduta wszech czasów - mimo że jest duże prawdopodobieństwo, że stworzył tylko tę jedną.
Z drugiej strony, zadziwienie tym faktem pomniejsza nieco to, że choć pełen jasności i przestrzeni Widok Delft ma może nie skrajnie, ale bardzo znacząco odmienną atmosferę od zamyślonych kobiet Vermeera w ciasnych i półmrocznych pomieszczeniach, to artysta doprowadził ten obraz do wybitności z grubsza tą samą drogą, którą doprowadzał do wybitności tamte kobiety. Światło, subtelność, mistyka w przyziemności, genialne szczegóły bez wulgarnej drobiazgowości, nadrzeczywistość w pozornie stuprocentowej rzeczywistości - cały Vermeer, a jedynie temat inny niż zawsze.
Światło jest na tym obrazie doznaniem może najbardziej bezpośrednim. Jak normalnie Vermeer je sączy, tak tutaj swobodnie zalewa nim rzeczywistość, wykorzystując do tego typową dla Niderlandów niedookreśloną pogodę z dużą ilością słońca i chmur jednocześnie. Zamiast operować prostym światłocieniem, jak zwykle artysta przemawia raczej za pomocą "światłoświatła" - zmienia się natężenie, rozkosznie różnicowane na poszczególnych fragmentach panoramy, ale wszystko tonie tutaj w świetle. To wręcz świetlna symfonia, na swój sposób monumentalna i wybuchowa.
Na swój sposób, bo co do zasady obraz odznacza się niezwykłą subtelnością i trzeba z nim spędzić trochę czasu, żeby dostrzec na tym płótnie co najmniej jedną z najlepszych wedut świata. Na ten naprawdę pierwszy rzut oka można nie zobaczyć w nim w zasadzie nic szczególnego. Większość płótna pokrywa niebo, niemałą część woda i piaszczyste wybrzeże, a tylko góra dwadzieścia procent zajmuje panorama Delft. Panorama, która sama nie jest spektakularna, tak jak i w rzeczywistości nie jest - bez szczególnie monumentalnej czy fascynującej architektury (może z wyjątkiem wieży Nieuwe Kerk w tle, która jednak nie prezentuje się w tym ujęciu monumentalnie), płaska, właściwie nienadzwyczajna. Garstka ludzi na wybrzeżu nie wprowadza bynajmniej dramatyzmu, tak samo jak nie wprowadza go Vermeer za pomocą nieobecnych tu dramatów barwnych, światłocieniowych czy kompozycyjnych (choć dyskretny wybuch soczystych dachówek w tym oszczędnym kolorystycznie świecie ma dość dużą siłę przyciągania). Obraz nie epatuje swoim pięknem, ale zachęca, by je odnaleźć.
Można je odnajdować krok po kroku, wgryzając się w detale Vermeera: bosko oddane niuanse nieba, pięknie poprowadzone odbicia na wodzie czy może przede wszystkim nieskończone, punktualistyczne refleksy świetlne, roztańczone na murach budynków, na drzewach, na łodziach. I uzmysławiając sobie, jak - mimo natężenia takich kluczowych szczegółów - twórca uciekł od raczej negatywnie wpływającego na atmosferę uszczegółowiania każdego kawałeczka płótna, w Niderlandach mającego przecież długą tradycję.
Jak to u Vermeera, taka kontemplacja detalu czy światła nie pozwoli jednak w pełni wyjaśnić efektu, jaki osiągnął. Ciężko zresztą wyjaśnić w jakikolwiek sposób, dlaczego na tym tak spokojnym i nienachalnym płótnie czuję taką metafizyczną warstwę - a czuję ją mocno, więc teoretycznie wyjaśnienie powinno być dość łatwe. Oczywiście samo światło w swojej wszechobecności i sile rażenia stwarza efekt niemal sakralny, nadprzyrodzony; oczywiście kompozycja efekt ten wspomaga - te potężne i piętrzące się chmury są niemal przyrodniczą hipostazą siły wyższej, a i samo miasto w swojej niewzruszoności, konsekwencji i horyzontalnym spokoju ma coś nadludzkiego.
Nie wyjaśnia to jednak w pełni, dlaczego ewidentnie - po raz kolejny - Vermeer pod płaszczem prostej rzeczywistości przemycił coś ponadczasowego, podskórnego, czego nie da się zobaczyć gołym okiem w naturze, a już na pewno nie patrząc na Delft (nie bez powodu częściowo zmyślił tę panoramę). Mogę to tylko stwierdzić, a ktoś może to podzielić albo nie - a jak nie, to już nie, bo przekonywać do tego nie ma sensu. Dla sceptyków pozostaje niezaprzeczalnie wyśmienita technika - albo Marcel Proust, którego był to ulubiony obraz. Doprawdy jest w pewnym sensie bardziej Proustowski niż francuski impresjonizm. Nie wiem, czy najlepszy w dorobku Vermeera ani czy mój ulubiony w tym dorobku, ale z ogromną szansą na oba tytuły.
Komentarze
Prześlij komentarz